piątek, 29 marca 2013

Relacja: Kvelertak i Truckfighters w Hydrozagadce, 26.03.2013

Relacja z warszawskiego koncertu Kvelertak i Truckfighters w Hydrozagadce.













Gdy pojawiłem się na podwórku 11 listopada, pełny księżyc wisiał złowieszczo nad Hydrozagadką. Hałdy śniegu, przepizg, a więc do pełnego wczucia się w estetykę wieczoru brakowało mi tylko wierzchołków sosen i pohukiwań sów. Przekroczyłem próg klubu powitany dźwiękami setu El Doom & The Born Electric. Riffy przywodzące na przemian dokonania Mars Volty i drugiego etapu twórczości Mastodon. Szczerze? Doom słyszałem tylko w nazwie tego zespołu. Klarowne noise'owe partie uwieńczone wokalem jak z operetki czy musicalu. Niby trochę hałasu, ale o nic. 

Po przerwie na scenie zamontowali się Szwedzi z Truckfighters. Zabrzmieli ok, ale trochę płasko. Przestrzenne brzmienie, które osiągnęli, gdy widziałem ich pierwszy raz w Polsce, trochę się rozmyło. Nie wiem czy to za sprawą źle rozkręconych pieców, czy też w związku z nieodpowiednią pracą nad gałami w budce akustyka. Nigdy nie wiadomo: Dwóch akustyków spotyka się po latach. Jeden mówi – Spłodziłem syna! - po czym pokazuje zdjęcie. Drugi patrzy i po chwili odpowiada – Wiesz co? Ja bym to zrobił trochę inaczej. Brzmienie Truckfighters jest wielopłaszczyznowe, tego wieczoru nie dało się uchwycić go w pełni. Szkoda, bo ich albumy świetnie pasują do czilowania w domu, świrowania z partnerką lub partnerem itd. Wokalista popełnił faux pais, którego wystrzegają się kumaci twórcy na całym świecie. Nie nosi się koszulki swojego własnego zespołu podczas grania koncertu z tymże. Można to robić (nikt nikomu nie zabroni), jasne, ale jest to festyn nachalności i obciachu. 

Gdy przyszedł czas na Kvelertak byłem pewien, że będzie grubo – nie zawiodłem się. Co prawda, pierwsze dwa numery wyszły jakoś niemrawo, to reszta poleciała z górki. Zagrali wszystkie bangery ze starych wydawnictw przeplatane nowymi numerami. Pod sceną było tłoczno fest.. Pogo, stage dives, ale na pełnej kulturze, gdy ktoś upadał na ziemię, od razu wyciągano do niego pomocne dłonie. Wokalista Kvelertak, Erlend, sam kilkakrotnie wskakiwał w tłum i/lub łapał się za rusztowanie w suficie i wisiał przyczepiony doń niczym gargulec. Na bis zagrali przynajmniej cztery numery, o ile mnie pamięć nie myli. Stężenie adrenaliny w Hydro było tak wysokie, że mierzenie czasu ich setu z zegarkiem w ręku było niedorzeczne. W przerwach między numerami, krótkie sentencje po polsku wypowiadał Maciek, jeden z trzech gitarzystów. W wieku pięciu lat wyjechał z Polski wraz z rodzicami do Norwegii. Nie tylko on był zadowolony z reakcji zebranego audytorium - basista Marvin właściwie cały czas miał banana na twarzy. Po koncercie nawinęli do mnie i znajomków roadies zespołu, którzy byli pozytywnie zaskoczeni tym, co działo się pod sceną. Narzekali też, że w Wiedniu ( gdzie byli dzień wcześniej) było totalnie drętwo.

Nigdy nie widziałem tylu ludzi w Hydrozagadce, a trzeba mieć na uwadze, że był to wtorek. Klub pękał w szwach, kolejki do szatni i toalety były normą. Cieszy fakt, że kapele pokroju Kvelertak mają w Polsce publikę, która, pomimo kiepskiej pogody i środka tygodnia, zjawiła się w takiej liczebności.

Grzegorz Ćwieluch

1 komentarz:

  1. Było grubo. Ja już w trzecim kawałku zaliczyłem glebę, buta na mordę i rozwaloną twarz. Energia na scenie, energia pod sceną. Niesamowity koncert, oby więcej takich.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.