Relacja z warszawskiego koncertu Kvelertak i Truckfighters w Hydrozagadce.
Gdy pojawiłem się na
podwórku 11 listopada, pełny księżyc wisiał złowieszczo nad Hydrozagadką. Hałdy
śniegu, przepizg, a więc do pełnego wczucia się w estetykę wieczoru brakowało
mi tylko wierzchołków sosen i pohukiwań sów. Przekroczyłem próg klubu powitany
dźwiękami setu El Doom & The Born Electric. Riffy przywodzące na przemian
dokonania Mars Volty i drugiego etapu twórczości Mastodon. Szczerze? Doom
słyszałem tylko w nazwie tego zespołu. Klarowne noise'owe partie uwieńczone
wokalem jak z operetki czy musicalu. Niby trochę hałasu, ale o nic.
Po przerwie na scenie
zamontowali się Szwedzi z Truckfighters. Zabrzmieli ok, ale trochę płasko.
Przestrzenne brzmienie, które osiągnęli, gdy widziałem ich pierwszy raz w
Polsce, trochę się rozmyło. Nie wiem czy to za sprawą źle rozkręconych pieców,
czy też w związku z nieodpowiednią pracą nad gałami w budce akustyka. Nigdy nie
wiadomo: Dwóch akustyków spotyka się po latach. Jeden mówi – Spłodziłem
syna! - po czym pokazuje zdjęcie. Drugi patrzy i po chwili odpowiada – Wiesz
co? Ja bym to zrobił trochę inaczej. Brzmienie Truckfighters jest
wielopłaszczyznowe, tego wieczoru nie dało się uchwycić go w pełni. Szkoda, bo
ich albumy świetnie pasują do czilowania w domu, świrowania z partnerką lub
partnerem itd. Wokalista popełnił faux pais, którego wystrzegają się kumaci
twórcy na całym świecie. Nie nosi się koszulki swojego własnego zespołu podczas
grania koncertu z tymże. Można to robić (nikt nikomu nie zabroni), jasne, ale
jest to festyn nachalności i obciachu.
Gdy przyszedł czas na
Kvelertak byłem pewien, że będzie grubo – nie zawiodłem się. Co prawda,
pierwsze dwa numery wyszły jakoś niemrawo, to reszta poleciała z górki. Zagrali
wszystkie bangery ze starych wydawnictw przeplatane nowymi numerami. Pod sceną
było tłoczno fest.. Pogo, stage dives, ale na pełnej kulturze, gdy ktoś upadał
na ziemię, od razu wyciągano do niego pomocne dłonie. Wokalista Kvelertak,
Erlend, sam kilkakrotnie wskakiwał w tłum i/lub łapał się za rusztowanie w
suficie i wisiał przyczepiony doń niczym gargulec. Na bis zagrali przynajmniej
cztery numery, o ile mnie pamięć nie myli. Stężenie adrenaliny w Hydro było tak
wysokie, że mierzenie czasu ich setu z zegarkiem w ręku było niedorzeczne. W
przerwach między numerami, krótkie sentencje po polsku wypowiadał Maciek, jeden
z trzech gitarzystów. W wieku pięciu lat wyjechał z Polski wraz z rodzicami do
Norwegii. Nie tylko on był zadowolony z reakcji zebranego audytorium - basista
Marvin właściwie cały czas miał banana na twarzy. Po koncercie nawinęli do mnie
i znajomków roadies zespołu, którzy byli pozytywnie zaskoczeni tym, co działo
się pod sceną. Narzekali też, że w Wiedniu ( gdzie byli dzień wcześniej) było
totalnie drętwo.
Nigdy nie widziałem tylu
ludzi w Hydrozagadce, a trzeba mieć na uwadze, że był to wtorek. Klub pękał w szwach,
kolejki do szatni i toalety były normą. Cieszy fakt, że kapele pokroju
Kvelertak mają w Polsce publikę, która, pomimo kiepskiej pogody i środka
tygodnia, zjawiła się w takiej liczebności.
Grzegorz Ćwieluch
Było grubo. Ja już w trzecim kawałku zaliczyłem glebę, buta na mordę i rozwaloną twarz. Energia na scenie, energia pod sceną. Niesamowity koncert, oby więcej takich.
OdpowiedzUsuń