Nie znajdziemy tutaj neurotycznych, depresyjnych jazd, jakie zdarzały się jego ekipie dekadę wstecz.
I
Am Kloot zadebiutował, kiedy indie-rockowy renesans (jakkolwiek debilnie to nie
brzmi i cokolwiek nie znaczy obecnie termin „indie”) zbiegł się z już trochę
zapomnianym powrotem do pół-akustycznego smędziarstwa. Ich debiutancki album Natural Story, obok Parachutes Coldplaya i Love Is
Here Starsailor, był jednym z lepszych krążków, które wyrzuciła tamta fala.
Dwanaście lat później, kiedy Coldplay po albumie zżynania z U2 i albumie
zżynania z Radiohead odkrył, że tak naprawdę zawsze chciał nagrywać z Rihanną,
a Starsailor zdążył się zawiesić po niemożności powrotu do dawnej formy, I Am
Kloot natomiast po raz kolejny udowadniają, że pozostają jednym z najbardziej
wartościowych składów obracających się w takich rejonach.
Co nowego na Let It All In? Ano niewiele. Zespół właściwie od
początku bardzo sprytnie budował z niepozornych, kameralnych piosenek, które
niósł wysoko charakterystyczny, urzekająco oldschoolowy śpiew Johna Bramwella,
dobre i bardzo dobre płyty. I Am Kloot z 2003 i następny Gods and
monsters (2005) pozostają dla mnie jednymi z najbardziej niedocenionych
płyt pierwszej dekady XXI wieku. Jak ma się do nich nowa propozycja? Całkiem
nieźle, pod warunkiem, że zaakceptujemy jeden fakt – dziś brzmią jeszcze
starzej. Staroświecki, romantyczny klimat dodatkowo podbija sekcja smyczkowa
(np. w “Hold Back the Night”), dęciaki (“These Days are Mine”) i brzmiące w
wyjątkowo retro sposób gitarowe solówki (pierwsze na płycie “Bullets”). Ta
płyta nigdzie się nie śpieszy. Gdyby nie autentyczna smykałka tej ekipy, można by
nawet uznać ją nawet za trochę ślamazarną. Spokojnie można by Let It All In
podrzucić reżyserowi, który chciałby odtworzyć klimat filmów noir, za
potencjalny soundtrack. Najbardziej hiciarskie momenty? “Mouth On Me”, który
mimo najbardziej skromnej w zestawie aranżacji pięknie gęstnieje i “Let them
all in”. Do czegoś się przyczepimy? Niespecjalnie, chociaż sam wokalista
sprawia wrażenie jeszcze bardziej zdystansowanego niż wcześniej. Nie znajdziemy
tutaj neurotycznych, depresyjnych jazd, jakie zdarzały się jego ekipie dekadę
wstecz.
I Am Kloot pozostają zespołem brzmiącym tak naturalnie i bezpretensjonalnie
(nawet wspierani przez sekcje dętą i smyczkową), że podczas słuchania i tego
albumu można odnieść wrażenie jakiegoś przyczajonego podglądacza. Dalej ma to
swój urok. Płyty roku pewnie z tego nie będzie, ale do tych panów zawsze warto
wracać.
7
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.