Zespołów z frazą "Young" w nazwie jest na świecie
na pęczki. Zespołów, które starają się łączyć "dzikie plemienne
bębny" z przyswajalnym popem jest, hm, dużo. Z iloma warto się zżyć i czy
Young Dreams są akurat takim zespołem?
Nie.
W roku 2008 zachwycano się nad debiutem Vampire Weekend - że
radośnie, że z ładnymi inspiracjami, że ciekawie i że tak melodyjnie w ogóle. Że VW
mogą być szansą na porządny indiepopowy zespół. Wydana dwa lata później Contra te gdybania pogrzebała i
postawiła na kopcu zespole bukiet storczyków. O Amerykanach zapomnieliśmy tak
szybko, jak z wielką przebojowością wdarli się oni swoim dziewiczym Vampire Weekend na salony, bądź też z
jaką gracją i łatwością zapamiętywaliśmy kadry z teledysku do
"Cousins". W tym roku ukaże się nowa płyta VW, która ma być o niebo
ciekawsza (przynajmniej mam taką nadzieję). Ale nie o zespole Koeniga miało
być, chociaż to właśnie Vampire Weekend może najbardziej się kojarzyć podczas
słuchania Between Places.
Bo Between Places
to taki misz-masz, w którym Norwegowie postanowili umieścić wszystko to, co w popowej muzyce alternatywnej jest cool.
Stąd w poszczególnych utworach da się wyłapać naleciałości po The Beach Boys,
po Animal Collective (a jakże!), znajdzie się też miejsce dla Grizzly Bear, a
sukces Arcade Fire musiał się obić o uszy Young Dreams. Wspominałem o Vampire
Weekend? Da się wyczuć te inspiracje, są one niekiedy mocno rażące, jednak to
nie one wpływają (choć może trochę) na percepcję debiutanckiego albumu tego
dwunastoosobowego zespołu.
Na odbiór Between Places największe znaczenie ma
fakt, że te kawałki są totalnie nijakie. Słucha się tej płyty i słucha, a po
"entym odtworzeniu" w pamięci pozostają tylko nieliczne migawki,
których na dodatek nie nazwie się w żaden sposób pozytywnie. No bo czy irytujący
wokal i barwa głosu zaliczy się do mocnych akcentów utworów? Czy fakt, że
kompozycje są do siebie bliźniaczo podobne, a więcej emocji dostarczy oglądanie
meczu pomiędzy UKS SMS Łady a Deltą Warszawa? A może to, że odtwarzając
debiutancki album Young Dreams, a wcześniej przeczytawszy tyle pochlebnych
opinii na temat płyty i samego zespołu, czujesz się, jakby ktoś zrobił cię w
balona? W każdym przypadku odpowiedź będzie negatywna, a czarę goryczy
przepełnia jeden banalny powód - nawet jeśli Norwegowie w początkowym szkicu
dowolnego kawałka mieli niezły pomysł, to ostatecznie musieli go schrzanić. Dowolny
przykład? "Dream Alone, Wake Together", w którym pierwsze sekundy
zapowiadają coś dobrego, brzmiącego nawet jak Animal Collective, gdzie Avey
Tare zapuszcza się w te swoje pejzażowe podróże wokalne, a w ostatecznym
rozrachunku otrzymujemy miałką, maksymalnie radosną papkę, która psuje całość
utworu.
Dobry początek ma także " The Girl That Taught Me To
Drink And Fight", lekko przypominający swoim eterycznym i rozległym
klimatem nagrania Deerhunter. Blisko jedenastominutowa kompozycja kryje jednak
dwie poważne wady. Pierwszą jest długość - przez ten czas słuchacz naprawdę się
może znudzić. Drugą stanowi zmiana aranżacji, przyspieszenie tempa i dodanie
kolejnych instrumentów. Razem to wszystko nie styka, a pobłyskujące w tle smyki
i flety sprawiają wrażenie, jakby Young Dreams chcieli przygotować ścieżkę
dźwiękową do jakiejś kiepskiej komedii romantycznej z elementami natury w tle. Prawdziwą
katorgą jest natomiast przebrnięcie przez "Fog of War", gdzie już
pierwsze sekundy mocno nadszarpują wyrozumiałość i nerwy ("I am all that I am I never tried to be a more" naprawdę męczy nieukrywanym fałszem i
manieryzmem!), a potem to już tylko kalka z Vampire Weekend. Słabo, oj słabo.
3
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.