Czy po siedmiu latach Justin Timberlake nadal jest jednym z najbardziej utalentowanych piosenkarzy?
Bieżący rok to czas wydawniczych powrotów artystów dużych i uznanych. W lutym album dostarczyli My Bloody Valentine, w marcu pierwszą od dziesięciu lat płytę nagrał David Bowie. Justin Timberlake nie chciał być gorszy i tydzień po Bowiem przygotował swój trzeci długograj.
Biorąc pod uwagę tylko tych trzech artystów, to na Justina chyba czekałem najbardziej. My Bloody Valentine już tak długo zapowiadali powrót z nowym albumem, stale przekładając czas premiery i dorzucając tylko kolejne smaczki, że już samo wydarzenie, jakim było udostępnienie m b v – choć oczywiście ważne – to rozmywało się z tym, co działo się wokół samego wydawnictwa. Bowie, choć na jego album trzeba było czekać blisko dziesięć lat, to z informacjami o płycie krył się dość długo i nawet wrzucone wcześniej single nie zdołały rozpalić moich oczekiwań. The Next Day, mimo że wcale niewyczekiwany, to dla mnie obecnie czołówka tegorocznych premier, a jak sytuacja wygląda z trzecim długograjem Timberlake’a?
Od FutureSex/LoveSounds minęło niemal siedem lat – to spory szmat czasu i wielu słuchaczy mogło o Justinie może nie zapomnieć, ale stracić go z pola widzenia, no bo ile w końcu można słuchać Justified czy follow-upu? Przez tych siedemdziesiąt osiem miesięcy Justin tykał się praktycznie wszystkiego, tylko nie nagrywania muzyki. Oczywiście featuringi były, jednak współpraca z będącym w naprawdę fatalnej formie Timbalandem, lepiej tańczącą niż śpiewającą Ciarą czy usuwającym tatuaże 50 Centem raczej nie dochodziły do poziomu „My Love”, „Summer Love”, „SexyBack” czy „What Goes Around… Comes Around”, a Timberlake bardziej niż muzycznie spełniał się na ekranach kinowych, rapując z Jimmym Fallonem w jego „Late Night” czy parodiując gwiazdy i gwiazdki w „Saturday Night Live”. W międzyczasie wziął tak długo wyczekiwany ślub!
Ślub ślubem, filmy o Facebooku filmami o Facebooku, a wcielanie się w role nauczycieli czerpiących radość z seksu przez ubrania wcielaniem się w role nauczycieli czerpiących radość z seksu przez ubrania, jednak trzeba było w końcu kiedyś wrócić do nagrywania własnych utworów. A come back Timberlake miał całkiem udany. Przede wszystkim początkowo uwagę fanów - tych starszych, pamiętających jego dokonania w boysbandowym 'N Sync, jak również tych, którzy Justina poznali już po tak zwanym fakcie - przykuł zwiastun "czegoś nowego", który latał w internecie, że aż miło, dając nadzieję na powrót piosenkarza. Dodatkowo rozbudziły się głosy, zaczęto zadawać pytania: a co, jeśli Justin nagra trzeci album? Kogo weźmie za producenta? Pytania słuszne i, co tu dużo mówić, mocno zastanawiające. Przecież jego dotychczasowy kompan, Timbaland, z utworu na utwór i z płyty na płytę zaliczał coraz to większe wpadki i niepowodzenia, ocierając się o takich wykonawców jak Miley Cyrus, Jet, Flo Rida czy Chris Cornell, co nie wystawiało mu pozytywnej laurki, więc takowa współpraca byłaby ryzykowna. Rozwianie wszelkich wątpliwości przyszło wraz z "Suit and Tie", pierwszym singlem promującym The 20/20 Experience. Utwór, nawet jeśli nagrany z naczelnym nudziarzem Ameryki Północnej, Jayem-Z, udowodnił, że Timberlake nie zapomniał jak się śpiewa. Może do fajerwerków, ochów i achów oraz nieprzespanych z radości nocy było daleko, to jednak kawałkowi nie można było nic zarzucić. Co się dało zauważyć? Przede wszystkim zmianę stylu - to już nie był ten Timberlake z FutureSex/LoveSounds, który do garnituru zakłada białe trampki, to nie był także ten kobieciarz, który w "Summer Love" dawał possać sobie palec jednej z tancerek. Justin dojrzał, a małżeństwo dokonało swego (wystarczy spojrzeć na teledysk, żeby zobaczyć, że obok Shawna Cartera tańczą dziewczyny, obok Justina...hm...nie). I taka jest ta płyta. Dojrzała, nagrana przez trzydziestodwuletniego mężczyznę, żonatego i, co najważniejsze, cholernie utalentowanego.
Zacznę od tego, co rzuca się w oczy już przy pierwszym kontakcie z płytą. Timberlake przygotował niesamowicie długie kompozycje. Osiem, siedem, sześć minut - to standardy na The 20/20 Experience. I te standardy właśnie mogłyby być w normalnych warunkach odbierane jako negatywy albumu gdyby nie jeden szczegół - utwory są różnorodne, nie trącą monotonią i, oczywiście z nielicznymi wyjątkami - nie ciągną się w nieskończoność. Słuchając otwierającego płytę "Pusher Love Girl" ma się wrażenie, że Justin wplótł w niego dwa inne tracki. Początek może wprowadzać w błąd, jakbyśmy włożyli płytę Binga Crosby'ego albo Deana Martina, bądź innego z między-i-powojennych mistrzów swingu. Partie skrzypiec wnoszą do kompozycji Timberlake'a pewną świeżość i właśnie wspomnianą wcześniej dojrzałość/elegancję. Oczywiście ten smyczkowy wstęp nie trwa wiecznie i "Pusher Love Girl" to praktycznie typowa soulowa ballada zbudowana na orkiestralnym brzmieniu i ciekawym pomysłem na rozwinięcie utworu na wysokości piątej minuty, kiedy na pierwszy plan wychodzi Timbo ze swoim beatboxem i pociętym hiphopowym podkładem. Zmienia się też sam Timberlake, który w pierwszej odsłonie „Pusher Love Girl” kreuje się na prawdziwego retro-amanta, by w końcówce dał o sobie stary JT na mniej zobowiązujących podkładach. Otwieracz The 20/20 Experience, choć delikatny niczym puszek, tak naprawdę jest utworem masywnym – czasowo, kompozycyjnie i wokalnie.
Kiedy pierwszy raz słuchałem „Suit and Tie” cieszyłem się, że Timberlake wrócił, jednocześnie czując pewien niedosyt, że „tylko tyle?” Główny singiel promujący trzecie wydawnictwo byłego członka „Klubu Myszki Miki” nie grzał i nie mierził, ale prezentował solidny poziom. Sam wstęp co prawda mógł przypominać gorszą, bardziej okrojoną wersję „FutureSex/LoveSound”, jednak następne sekundy, kiedy wchodzi właściwa część utworu, to pewniak, dobry utwór, który ma niestety strasznie ckliwy tekst ("Love is swinging in the air tonight"? Serio?). Wszędzie po premierze singla rozpisywano się na jego temat, więc najrozsądniej jest chyba napisać: dryfujące flow niczym we “Floating” (utwór Charliego Wilsona z trzeciej plyty Charlie, Last Name Wilson, w którym gościnnie wystąpił JT i will.i.am), końcówka jak w „Signs”, kawałku Snoop Dogga, który dziewięć lat temu produkowali The Neptunes. I właśnie Pharrell i Chad dają się usłyszeć na niektórych nagraniach z The 20/20 Experience, chociaż to przecież Timbaland.
Ale Williamsa i Hugo na nowej płycie Justina nie ma, co nie zmienia faktu, że „Don’t Hold The Wall” to utwór niemal żywcem wyjęty z Justified, czyli albumu, który Neptunes ukręcili w większości, a przyznać trzeba, że ukręcili znakomicie. Kompozycję spokojnie można by było postawić na równi z „Like I Love You”, które brzmieniowo jest bliskie właśnie „Don’t Hold The Wall”, chociaż może nieco bardziej przytłumione. Timbo odwalił kawał dobrej roboty, a ta perkusja przywołująca efekt deszczu i momentami narzucony pogłos na wokal potwierdzają trafny wybór Timberlake’a. Zresztą, nie ma co rozmieniać kawałka na drobne, wystarczy podrzucić jeden cytat, który wszystko oddaje: "I heard your girlfriend tell you, you could do better. Well, I'm the best ever". Imprezowy klimat podtrzymuje jeszcze „Tunnel Vision”, kolejny utwór, którym Mr JT cofa się o kilka lat wstecz, niemal do czasów ‘N Sync, a na pewno, ponownie, do Justified, oraz, jeśli patrząc na efekty wokalne, do FutureSex/LoveSounds. Podkładem „Tunnel Vision” jest zbliżone do „Don’t Hold…”, ale sama kompozycja prezentuje się już mroczniej, a słowa uznania należą się, ponownie, Timbalandowi, bo to, co przygotował Mosley, to prawdziwy majstersztyk – idealnie dopasował perkusję do cyfrowo wzbogaconego głosu Timberlake’a, który przecież świetnie sprawdzał się w „SexyBack” czy „Ayo Technology”. I wydaje mi się, że „Tunnel Vision” można uznać za utwór zamykający sagę, którą wcześniej tworzyły „Cry Me a River” i „What Goes Around… Comes Around”, przynajmniej jeśli chodzi o ten melancholijny wydźwięk.
Nie rozumiem trochę lecących z każdej strony pochwał w kierunku drugiego singla. "Mirrors" to oczywiście ładna kompozycja, bardzo popowa, delikatna i z niesamowicie boysbandowym feelingiem zmieszanym z - który to już raz - motywami typowymi dla Justified, a w tym przypadku "Cry Me a River". Z jednym tylko wyjątkiem - wtedy Timbo wysmażył bit/rytm dużo ciekawszy, co nie oznacza, że ten jest zły. Problem z "Mirrors" jest taki, że to utwór aż za bardzo cukierkowy, a apogeum tego swoistego "teenage dream" następuje w końcowym hooku i wyśpiewanym przez Justina "Cause I don't wanna lose you now/I'm lookin' right at the other half of me/The biggest scene is set in my heart/There's a space', but now you're home/Show me how to fight for now". Nastolatki płaczą, teledysk przypomina "The Notebook" z przereklamowanym jednak Ryanem Goslingiem (nie w teledysku, w filmie), nastolatki machają do Timberlake'a, wyciągają dłonie, niektóre - te o zbyt niskim ciśnieniu - mdleją, a całą zabawę niszczy Mosley, który postanawia zabawić się w Hot Chip we "Flutes" i Justinowi podczas falsetowego śpiewu towarzyszy ta wstawka "pa pa pa pa pa".
Całość zamyka urocza, spokojna i minimalistyczna ballada, która, choć ostatnia, wcale nie jest najmniej ważna. Delikatny wokal Justina, pokręcona elektronika zbudowana na przeróżnych szumach i trzaskach i wkomponowana w subtelną, prostą melodię, którą pod koniec wzbogaca całe instrumentarium używane podczas wcześniejszych utworów. "Blue Ocean Floor" momentami może przypominać "Like Spinning Plates" Radiohead, a momentami pierwotne nagrania Everything Is Made In China. Razem wszystko daje naprawdę wzruszający efekt.
The 20/20 Experience to może nie płyta wybitna, możliwe, że gorsza od wcześniejszych dwóch albumów, ale czy można ją rozpatrywać właśnie pod kątem porównań? Justin Timberlake zawarł w niej to, co wcześniej już znaliśmy, dodając oczywiście sporo nowości. Są swingujące klimaty, są dryfujące pejzaże zahaczające niemalże o subtelny post-rock, ale jest przede wszystkim inna rzecz. Dojrzałość. Justin to już nie jest ta sama osoba, co siedem lat temu, więc i 20/20 Experience nie mogło być takie samo jak Justified czy FutureSex/LoveSounds. Ten album nie pozostawia niedosytu, jest chyba taki, jaki powinien być, a jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że pod koniec roku Timberlake wyda drugą część, to jasnym wydaje się, że przez tych parędziesiąt miesięcy piosenkarz nie próżnował. Odchodząc od różnic muzycznych, stylistycznych, gatunkowych i samego poziomu artystycznego, The Next Day Bowiego i trzeci album Justina są dla mnie na takim samym, wysokim poziomie.
8
Piotr Strzemieczny
Czy dłuższych zdań nie da się napisać? Sama recenzja też jest niesłychanie obszerna. Niestety nie jest ciekawa i nie czyta jej się z przyjemnością, więc dotrwanie do końca łatwe nie było.
OdpowiedzUsuńZ całym szacunkiem dla Justina - porównywanie jego wielkości i uznania z osiągnięciami Davida Bowiego i My Bloody Valentine jest nie na miejscu.
Hej!
UsuńZawsze da się napisać dłuższe zdania i dłuższą recenzję. Czy jest ciekawa, czy nie - ciężko określić, każdy będzie miał własny punkt widzenia. Mi się ją pisało bardzo przyjemnie i przede wszystkim szybko, ale rzeczą względną jest ocena i płyty, i recenzji.
Jeśli chodzi o samo porównanie - jasne, dorobku JT nie da się w jakikolwiek sposób, patrząc przez pryzmat osiągnięć i samej muzyki, która przecież jest odmienna od wymienionych artystów, porównać. To inny kaliber, inna półka, inna muzyka i przeszłość artystyczna. Kiedy JT grał w 'N Sync, Bowie był już gwiazdą, MBV byli po dwóch rewelacyjnych płytach i świat czekał na album numer trzy. Mi przede wszystkim chodziło o postawienie jednej tezy, wykreowanie jednej płaszczyzny potencjalnego odbioru tych trzech albumów. Wszyscy trzej wykonawcy (jeśli uznamy MBV za jeden "człon" - ARTYSTĘ) wracali z nowymi wydawnictwami w tym roku. Wszyscy w bliskim okresie czasu. Szanuję i doceniam twórczość Davida, Justina i formacji Kevina, więc z każdej z premier cieszyłem się niezmiernie. Chodziło mi o nakreślenie pewnego faktu - wszyscy powrócili, każdy w innej formie, w innym stylu, w innych okolicznościach. Teraz chyba wszystko jest już bardziej zrozumiałe?
pozdrawiam
P.