czwartek, 14 marca 2013

Recenzja: Blue Hawaii – "Untogether" (2013, Arbutus)‎



Dźwięki z dna Titanica.











Jakiś czas temu pisałem o nowości-starości od New Order – Lost Sirens - i szczerze rzekłszy najbardziej z tego wszystkiego podobał mi się tytuł tego albumu – przyznaję, trochę siara, ale kto nigdy tak nie miał, niech pierwszy rzuci kamieniem. Okazuje się, że silnie rozwinięty instynkt odpowiedzialny za słowa wyczuł w nim wysokie stężenie midichlorianów i było to moje własne, prywatne niczym Idaho, zwiastowanie Untogether. Małej, pięknej, podwodnej płyty.
Z matematycznego punktu widzenia sześćdziesiąt procent ciała człowieka, jakie stanowi woda, jest niezłym targetem i świadczy o komercyjnym progresie, jaki można zapisać na konto Blue Hawaii. Debiut tej pary celował bowiem wyraźnie w lato, gdzie po pierwsze konkurencja od dawna jest nie tylko od Toro do Moi, a po drugie na liczydle to wciąż zaledwie 1/4 roku.

Powabna skądinąd nazwa tego zespołu pochodzącego z muzycznej kuźni Hefajstosa, jaką w ostatnich latach stał się Montreal, narodziła się niekoniecznie w związku z popularnym średniakiem od Elvisa z lat sześćdziesiątych, lecz jako ciekawsza alternatywa do innej propozycji – Black Indian (i chyba rozsądnie…), a sam zespół wziął się z miłości: użycie zwrotu para zamiast duet wersów kilka wzwyż nie było przypadkowe. Tytuł sofomora nawiązuje zaś do sposobu, w jaki ten został stworzony, a stworzony został na odległość. Co zatem wykluło się z elektronicznych telegrafów miłosnych, słanych przez rok między koronami kanadyjskiej tajgi?

Untogether
to dream pop nasączony elektronicznym pluskiem, który w tysięcznych ławicach zalega na pececie męskiej ręki w Blue Hawaii -  Alexandra Cowana (mam zakaz pisania na łamach o fryzurach artystów, ale garnek tego faceta sam wprosił się na okładkę). Dziennikarskie śledztwo wyniuchało, że potem, o morelowym zachodzie słońca, siada na brzegu, moczy nogi w wodzie i modeluje go jeszcze producent z tej samej szkoły, co Apex Twin; w ten sposób w głośnikach przez ponad pół godziny unoszą się na falach dźwięku wyszorowane na perłowy połysk, melancholijne cmoknięcia bębnów i meduzy ambientu (swoją drogą gdyby gatunki muzyczne na wzór klubów piłkarskich miały swoje herby – na przykład w postaci zwierząt, osobiście obstawiałbym takie właśnie połączenie; być może to wina klasycznych wizualizacji z Windows Media Playera, jakie poharatały wyobraźnie muzyczną pokolenia z lat dziewięćdziesiątych).

Album kołysał mnie do snu (zwłaszcza świetnym utworem „Sierra Lift” z „I just wanna go to sleep” w którym „sleep” jest tak rozciągnięte, że gdyby płacono od stopki, napisałbym fonetycznie jak) i budził tak długo, że wreszcie rozbudził pewne skojarzenia z krótką współpracą Petera Gabriela z Deep Forest, choć zdecydowanie brak na Untogether klasycznego etniczno-elektronicznego podkręconego tempa – rzecz w rewelacyjnie wycyzelowanej odległości między tonami dźwięków tworzącymi coś na podobieństwo bańki, w której rozlegają się wszystkie głosy, pogłosy i odgłosy. To zdanie może wydać się cokolwiek abstrakcyjne, ale tym lepiej oddaje to ducha wydawnictwa.

Nie licząc drugiego „Try To Be”, jedyne struny, jakie pojawiają się na Untogether, to struny głosowe Raphaelle Standell-Preston, a te, choć płyną w powszechnie rozmarzonym rytmie (jak łatwo zauważyć, tu wszystko płynie), barwą przypominają Grimes, naturalnie z jej szalenie uroczą/irytującą inklinacją ku pastelizacji głosu. Całe i całe szczęście monochromatyczne Untogether to taki muzyczny atol – wyspa, której pierścień brzegowy powstał z rafy koralowej, a w jej wnętrzu znajduje się laguna zamieszkana przez egzotyczną faunę i florę. Rafą jest powtarzający się niczym mantra temat, a w nim zatopione są klekoty jak gdyby szczypiec krabów („Daisy”) czy szepty Raphaelle. Przypomina to trochę kawałek „Bath” z najnowszej płyty kolegi po fachu – Youth Lagoon. Odległe melodie z kamyczkami szurającymi po dnie wanny.

Zdecydowanie Untogheter to również płyta, której odpowiada raczej kameralny entourage sypialni, aniżeli podwoje dużych rozgłośni czy nawet sal koncertowych. Choć nie ukrywam, że marzy mi się występ w stylu Sigur Rós zarejestrowany w klipie do „Olsen Olsen”, gdzie muzycy w ciepłych czapkach grają na małej scenie z islandzkimi domkami w tle, a ludzie siedzą dookoła na trawie. Oczywiście w przypadku Blue Hawaii zespół musiałby znaleźć sobie przyjemną zatoczkę, a słuchacze leżeliby na piaszczystych wydmach.
Jeśli tych dwoje spieprzy kolejne wydawnictwo, tytuł mam już gotowy: „Jack i Rose idą na dno”, a jeśli mają dobrego menadżera, gość właśnie podpisuje z hawajskimi szamanami kontrakt na limitowaną edycję muszli, w których zaklęte będą utwory z Untogether.

8

Jacek Wiaderny

3 komentarze:

  1. Fajnie fajnie fajnie. Cieszę si, że ludzie docierają do takich zespołów. A płyta na prawdę przenika. Gorąco polecam i płytę i niecodzienną recenzję. pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Płyta magiczna, piękna niesamowita.
    Przenosi gdzieś w inny świat.
    Recenzja w pełni oddaje jej nietypowy charakter!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna płyta.Można pomarzyć,oderwać się od tej szarej rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.