Patrick The Pan, czyli o tym, że folk w Polsce to nie tylko górale i sample podebrane im przez Brodkę.
Długopis, który stworzył artystę. Artysta, który kupił mikrofon do Skype’a. Mikrofon do Skype’a, który nagrał płytę. Płyta, która uratowała życie miłośniczki hazardu – a to wszystko pod szyldem Patrick The Pan, czyli o tym, że folk w Polsce to nie tylko górale i sample podebrane im przez Brodkę, a muzyka to nie tylko wielkie wytwórnie rządzone z gabinetów grubych kapitalistów z cygarami, niczym z zeszłorocznej okładki płyty Nięchęci.
Solowy projekt Piotra Madeja to 11 spójnych, nastrojowych utworów
ze świata, gdzie nie ma pośpiechu ani hałasu; stosunkowo niewiele z nich
utrzymanych jest w typowej dla twórczości songwriterskiej
konwencji nieustannego wokalu opowiadającego historie z muzycznym tłem; na Something
of an End fragmenty instrumentalne pojawiają się często i gęsto. Aranżacje
raz niepokojące jak w „Men Behind The Sun”, a raz rozkosznie rozciągnięte na
wzór kosmicznych ballad M83 („Exiles always come back”) rozpylają cokolwiek
bajkowy klimat i wystarczy odrobinę poniuchać, by wskazać nie tylko miejsce,
gdzie ostatnie tygodnie spędzał wspomniany mikrofon – wnętrze gitary
akustycznej, ale również i sam autor – w jego przypadku był to sprzęt elektroniczny
(to ten moment, gdy Piotr może powoli zacząć myśleć nad product placementem),
który, mówiąc Chopinem, jest doskonale przez twórcę czuty.
Choć na przykład „Finally I’m one” z początku brzmi jak intro do
jednego z kawałków Comy (serio!), a „The Moon and The Crane” zupełnie zgrabnie
ociera się o klimat Archive, podobieństw na Something
of an End szukać należy raczej w brzmieniu Sigur Rós – jednakże
zamykanie Patrick The Pan w szufladce „polski Sigur Rós”, choć niewątpliwie
nobilitujące, wydaje mi się nie tylko szkodliwe, ale również nieuzasadnione,
choćby przez wzgląd na kompletnie różne metody pracy; toteż apeluję: babies don't hurt him, don't hurt him, no more.
Życząc i nagląc powodzenia projektowi Patrick The Pan pragnę
zwrócić jeszcze uwagę na jedną rzecz, a jest nią mianowicie bonusowy track
„Hełm grozy”, jedyny na albumie utwór wykonany po polsku. Błąd! To nie jest
tak, że angielski Piotra Madeja swędzi ucho, ja po prostu uważam, że to
najseksowniejsze „ę” w polskim szołbizie od lat.
7
Jacek Wiaderny
Super!Polecam w stu procentach!
OdpowiedzUsuń