wtorek, 19 lutego 2013

Recenzja: Inc. – "no world” (2013, 4AD)


Te dźwięki trzeba odbierać duszą i sercem. Chłodne analityczne rozważania nie będą chyba dobrym wyjściem.








Całkiem nieźle rozkręca nam się nowy rok, obfitujący w wiele ciekawych, a czasem nawet bardzo zaskakujących wydarzeń. W samym tylko lutym z łatwością można wskazać kilka highlightów (i to nie tylko muzycznych, wiecie o co chodzi). A przed nami jeszcze premiery nowych płyt Davida Bowie’ego, Justina Timberlake’a, The Flaming Lips, Phoenix czy The Knife. Taki zestaw może porażać, a nie wypada zapominać o artystach, którym lata czy nawet dekady zajmuje cyzelowanie do perfekcji swoich nowych dzieł. Kevin Shields zrzucił wreszcie ciężkie kajdany, uporał się ze wszystkimi przeciwnościami losu i wraz z My Bloody Valentine wydał w końcu tak długo oczekiwany follow-up Loveless. Ale grono szarlatanów-perfekcjonistów nadal prezentuje się niezwykle okazale. Któż z nas nie chciałby dostać w swoje ręce nowego albumu The Avalanches, Dr. Dre, Deltrona 3030, Ścianki lub D’Angelo? Jeśli chodzi o tego ostatniego, to wiemy tylko, że album ma ukazać się w tym roku i tyle. Mając na uwadze ostatnie wydarzenia, możemy założyć, że tym razem wreszcie się uda, ale wciąż pozostaje tylko nadzieja i oczekiwania. Na szczęście te oczekiwania może umilić inny krążek, który wcale nie musi być tylko krótkotrwałym paliatywem James River. Mowa oczywiście o No World.

Za krążek odpowiedzialni są dwaj bracia: Andrew i Daniel Aged, ukrywający się pod nazwą Inc. Już wcześniejsze dokonania tej dwójki, czyli single wydane jeszcze pod aliasem Teen Inc., np. „Friend Of The Night” czy „Fountains” pokazywały, że drzemie w nich olbrzymi songwriterski potencjał. Niestety duet nie zdobył popularności, bo raz: ich kawałki nie predestynują do bycia wielkimi radiowymi przebojami, dwa: niewielu wiedziało o istnieniu tych singli, bo bracia obracali się w niezalowym środowisku blogów, więc nie mogli dojść ze swoją muzyką do szerokiego kręgu odbiorców. Dopiero po dołączeniu do 4AD i wydaniu epki 3 ten obraz nieznacznie, ale jednak, uległ zmianie. Jeszcze większe zamieszanie wokół zespołu, choć nadal wszystko ma miejsce w skali mikro, pojawiło się po zaanonsowaniu przez label debiutanckiego longplaya. Mimo to łatwo przewidzieć reakcje recenzenckiego światka – album zostanie pominięty, albo potraktowany olewczo. A szkoda, bo to album doprawdy znakomity.

No World nie jest zwykłym zbiorem piosenek – to raczej konstelacja autentycznie wzruszających, melancholijnych serenad, bezbłędny bukiet miłosnych poematów z perłowej krainy sophisti-avant-retro-soul-funkowego nu-r’n’b. No i oczywiście mesmeryczny hołd dla pociętych rytmicznych struktur Last Exit, zmysłowych medytacji z Brown Sugar, wyrafinowanych akordowych progresji Neptunes (notabene Pharrell pomagał przy nagrywaniu) i Prince’owskiej filozofii popu. A wszystko to skorelowane pasją, emocjami i kapitalnym songwritingiem. Debiut Inc. nie jest spektakularną, maksymalistyczną pop-produkcją, mającą na celu pomóc braciom w opanowaniu muzycznego rynku i umożliwić im wdrapanie się na fotel, w którym zasiadają zarabiające miliony i błyszczące w świetle reflektorów gwiazdy popu. Można by raczej rzec, że jest to skromna, intymna płyta, nie trafiająca w gusta każdego, a na pewnie nie w gusta zblazowanej nu-indie publiki, bo ta, jeśli już zainteresuje się graniem w duchu Inc., to sięgnie raczej po ckliwy pop dla zbuntowanych nastolatek w rodzaju The xx. Smutna prawda, ale prawda.

Ale wracając do No World – nie wiem czy jest sens aby poddawać obszernej analizie każdy osobny track na tym dziełku. Mogę tylko napisać, że już przy pierwszych taktach „This Place” bezwarunkowo się wzruszam, że przy okraszonym new wave’ową gitarą „Black Wings” ciśnie podnosi się niebezpiecznie w górę, a z kolei „5 Days” to czyste piękno, zaklęte w modlitewnych auspicjach piosenki pop. Dalej „Trust (Hell Bellow)” to dumny hołd dla D’Angelo, „Angel” to Juniorboysowa, wyciskająca łzy, niebiańska impresja, a „Desert Rose (War Prayer)”, z riffem odsyłającym do "Chromakey Dreamcoat" Boards Of Canada, graniczy niemalże z metafizycznym przeżyciem, przy którym odbiera mi mowę.

Te dźwięki trzeba odbierać duszą i sercem. Chłodne analityczne rozważania nie będą chyba dobrym wyjściem, przynajmniej takie jest moje zdanie. Dlatego też cała ta recenzja nie jest nawet promilem namiastki tego, co dzieje się na No World. Trzeba samemu zmierzyć się z tym słuchowiskiem i samemu ocenić jego wartość. Zachęcam więc do zapoznania się z debiutem braci Andrew i Daniela, a jeśli już koniecznie zachodzi potrzeba opisywania nastrój tego krążka, to chyba tylko słowa poety mogą podjąć takie wzywanie. Dlatego kończę i zostawiam Was z takimi właśnie słowami.

Miasto już odpoczywa. Turkot ostatnich powozów
Migoczących światłami oddala się i ulica
Cichnie w poświacie latarni. Syci słodyczy dnia,
Ludzie śpieszą do domu, by tam w spokoju i ciszy
Ocenić zysk i stratę. Opustoszał też rynek;
Zniknęły ze straganów winogrona i kwiaty,
I wszelkie rękodzieło. Tylko z dalekich ogrodów
Dochodzi cicha muzyka. Struny potrąca zapewne
Ktoś zakochany lub taki, co jest sam i wspomina
Młodość i dawnych przyjaciół. Słychać też wieczne źródła
Bijące z wonnego gruntu, i dzwon w gęstniejącym mroku,
I głos czuwającej straży, gdy ogłasza godzinę.
I wiatr powiewa chwilami, wzburzając korony drzew,
I oto tajemniczo, niby cień naszej ziemi,
Wschodzi powoli księżyc. Nastaje noc, marzycielka,
Rozgwieżdżona, wyniosła, nie licząca się z nami,
I srebrna, zagadkowa, jakby z innego świata,
Króluje majestatycznie i smutno tam, nad szczytami.

Friedrich Hölderlin: Noc [fragment elegii Chleb i wino]

9.5

Tomasz Skowyra




2 komentarze:

Zostaw wiadomość.