Esben and the Witch zanotowali ogromny spadek jakości.
Violet Cries może nie powalał innowacją, a na pewno nie
stanowił pozycji łatwo przyswajalnej dla zwykłego słuchacza. Mroczne melodie
pełne złowieszczych trzasków, industrialnych motywów i wypełnionego melancholią
śpiewu Rachel składały się na debiutancki album formacji z Brighton. Płytę nie
rewelacyjną, ale ciekawą i idealnie wpasowującą się w obecny w 2011 roku boom
na darkwave. W przypadku Wash the Sins Not Only the Face sytuacja nie jest już taka prosta. Esben
and the Witch przeholowali. Nagrania się dłużą, ciągną, kompozycyjnie również
zespół niezbyt się popisał inwencją twórczą. Czyżby muzyczny gniot?
No, nie do końca.
Anglikom oddać trzeba, że momentami naprawdę dają radę i przejawiają tendencje
do mocnego trząśnięcia. Tak jest w przypadku openera, "Iceland Spar".
Utworu może gorszego niż "Argyria" (powolne rozkręcanie, dużo
ambientowych pejzaży i kulminacyjna ściana przesterowanych gitar rodem z My
Bloody Valentine), ale na pewno jednym z ciekawszych, jakie znalazły się na Wash
the Sins Not Only the Face. "Iceland Spar" nie jest pozycją
długą - trwa nieco ponad dwie i pół minuty - ale ma naprawdę mocny początek. Te
same sprzęgające gitary zaczerpnięte z The Jesus and Mary Chain (na przykład)
przypominają o inspiracjach zespołu starym dobrym shoegaze'em, a eteryczny
wokal Rachel narzucony na te bardziej melodyjne wstawki idealnie komponuje się
z tą noise'ową twarzą Esben and the Witch. Gdyby Brytyjczycy poszli w tę stronę
i reszta produkcji została utrzymana właśnie w tych tonacjach, mielibyśmy jedną
z ciekawszych płyt. Niestety "Slow Wave" jest przejawem bardziej
stonowanego, nadal eterycznego grania (pogłosy i echo na przestrzeni całej
kompozycji), ale już wyzutego z emocji. Brak dynamizmu w większości nagrań
sprawia, że "When That Head Splits", "Shimmering",
"The Fall Of Glorieta Mountain" słucha się tak, jakby się nie
przyswajało tego, co przez większość czasu leci. "Czasoumilacze" -
tak najprościej można by powiedzieć, ale - biorąc pod uwagę często niestrawny
śpiew i wyczuwalną wręcz komercyjność utworów - nie da się.
Bo przede wszystkim
trzeba zaznaczyć, że Esben and the Witch odeszli od stylu z debiutu. Szorstkie,
brudne, mroczne i faktycznie industrialne, wypełnione darkwave'em kompozycje zostały
zastąpione miałkim popem i piosenkowym charakterem. Zespół zaczął opowiadać
pewne historie, kiedy Violet Cries uderzało obojętnością na jakąkolwiek
melodyjność, stawiając na jak największą ilość niezrozumiałego noise'u.
Słuchając pierwszej płyty Anglików miało się skojarzenia z Chelsea Wolfe czy
nawet czasem Zolą Jesus. Obecnie te porównania byłyby nie na miejscu, godzące w
obie piosenkarki. Sofomor przynosi jednak piosenki, bo tak należy o nich mówić,
warte uwagi.
"Deathwaltz"
momentami jest naprawdę ciekawym utworem. Pisząc momentami mam na myśli te
chwile, w których Rachel nie śpiewa, a melodie nie przypominają wykastrowanego
Red Jumpsuit Apparatus w "Disconnected", który swoją drogą był złym
emo/californian-punk-kawałkiem. "Yellow Wood" i "Despair"
to z całą pewnością najlepsze indeksy na Wash the Sins Not Only the
Face. Pierwszy mocny jest aż do połowy; dopóki rządzą w nim ambientowe
motywy - przeciągnięte gitary i subtelne klawisze. "Despair",
najbardziej chaotyczna i najżywsza kompozycja Esben jest najbliższa, zaraz po
"Iceland Spar" nagraniom z Violet Cries i żal, że trwa
zaledwie niecałe trzy minuty. Utwór swoim szybkim tempem i rozstrojeniem buja i
chociaż można o nim powiedzieć, że jest "wielce popowy", to ta
nośność wcale nie przeszkadza, a wręcz pomaga.
Zamykający sofomor
Anglików "Smashed To Pieces In The Still Of", najdłuższy utwór na
całej płycie, aspirowałby do tego miana gdyby Esben and the Witch zdecydowali
się bardziej rozstroić kompozycję. Jest mrocznie, gitara została przytłumiona,
całość otoczono aurą rozmycia, ale brakuje mi tu właśnie mocniejszego akcentu,
bo przyspieszenie perkusji i narzucenie przesterów na wysokości 6:45 to
stanowczo za mało, żeby wyciągnąć z nagrania jego kwintesencję. Za mało, aby
słuchacza wgnieść apokaliptycznym zakończeniem w ziemię i sprawić, żeby po tych
kilkudziestu minutach odtwarzania chciało się wracać do Wash the Sins...
Co prawda Violet Cries przymykało "Swans", kompozycja powolna,
melancholijna i spokojna, ale było to wyciszenie ciekawe, intrygujące i w
całości oddające charakter debiutu.
Tego debiutu, który
raczej nie nakazywał spodziewać się po kolejnej płycie dzieła wybitnego,
poruszającego ziemię, ale raczej sugerował, że następne nagrania mogą być
ciekawe. Ten jakże trudny test, jakim jest przygotowanie minimum równej, a
najlepiej mocniejszego drugiego albumu, został oblany. Może jednak nie warto
przejmować się Esben and the Witch i nie należy oczekiwać
"fajerwerków"?
4
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.