czwartek, 7 lutego 2013

Recenzja: Esben and the Witch - "Wash the Sins Not Only the Face" (2013, Matador)


Esben and the Witch zanotowali ogromny spadek jakości.

 











Violet Cries może nie powalał innowacją, a na pewno nie stanowił pozycji łatwo przyswajalnej dla zwykłego słuchacza. Mroczne melodie pełne złowieszczych trzasków, industrialnych motywów i wypełnionego melancholią śpiewu Rachel składały się na debiutancki album formacji z Brighton. Płytę nie rewelacyjną, ale ciekawą i idealnie wpasowującą się w obecny w 2011 roku boom na darkwave. W przypadku Wash the Sins Not Only the Face sytuacja nie jest już taka prosta. Esben and the Witch przeholowali. Nagrania się dłużą, ciągną, kompozycyjnie również zespół niezbyt się popisał inwencją twórczą. Czyżby muzyczny gniot?

No, nie do końca. Anglikom oddać trzeba, że momentami naprawdę dają radę i przejawiają tendencje do mocnego trząśnięcia. Tak jest w przypadku openera, "Iceland Spar". Utworu może gorszego niż "Argyria" (powolne rozkręcanie, dużo ambientowych pejzaży i kulminacyjna ściana przesterowanych gitar rodem z My Bloody Valentine), ale na pewno jednym z ciekawszych, jakie znalazły się na Wash the Sins Not Only the Face. "Iceland Spar" nie jest pozycją długą - trwa nieco ponad dwie i pół minuty - ale ma naprawdę mocny początek. Te same sprzęgające gitary zaczerpnięte z The Jesus and Mary Chain (na przykład) przypominają o inspiracjach zespołu starym dobrym shoegaze'em, a eteryczny wokal Rachel narzucony na te bardziej melodyjne wstawki idealnie komponuje się z tą noise'ową twarzą Esben and the Witch. Gdyby Brytyjczycy poszli w tę stronę i reszta produkcji została utrzymana właśnie w tych tonacjach, mielibyśmy jedną z ciekawszych płyt. Niestety "Slow Wave" jest przejawem bardziej stonowanego, nadal eterycznego grania (pogłosy i echo na przestrzeni całej kompozycji), ale już wyzutego z emocji. Brak dynamizmu w większości nagrań sprawia, że "When That Head Splits", "Shimmering", "The Fall Of Glorieta Mountain" słucha się tak, jakby się nie przyswajało tego, co przez większość czasu leci. "Czasoumilacze" - tak najprościej można by powiedzieć, ale - biorąc pod uwagę często niestrawny śpiew i wyczuwalną wręcz komercyjność utworów - nie da się.

Bo przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że Esben and the Witch odeszli od stylu z debiutu. Szorstkie, brudne, mroczne i faktycznie industrialne, wypełnione darkwave'em kompozycje zostały zastąpione miałkim popem i piosenkowym charakterem. Zespół zaczął opowiadać pewne historie, kiedy Violet Cries uderzało obojętnością na jakąkolwiek melodyjność, stawiając na jak największą ilość niezrozumiałego noise'u. Słuchając pierwszej płyty Anglików miało się skojarzenia z Chelsea Wolfe czy nawet czasem Zolą Jesus. Obecnie te porównania byłyby nie na miejscu, godzące w obie piosenkarki. Sofomor przynosi jednak piosenki, bo tak należy o nich mówić, warte uwagi.  

"Deathwaltz" momentami jest naprawdę ciekawym utworem. Pisząc momentami mam na myśli te chwile, w których Rachel nie śpiewa, a melodie nie przypominają wykastrowanego Red Jumpsuit Apparatus w "Disconnected", który swoją drogą był złym emo/californian-punk-kawałkiem. "Yellow Wood" i "Despair" to z całą pewnością najlepsze indeksy na Wash the Sins Not Only the Face. Pierwszy mocny jest aż do połowy; dopóki rządzą w nim ambientowe motywy - przeciągnięte gitary i subtelne klawisze. "Despair", najbardziej chaotyczna i najżywsza kompozycja Esben jest najbliższa, zaraz po "Iceland Spar" nagraniom z Violet Cries i żal, że trwa zaledwie niecałe trzy minuty. Utwór swoim szybkim tempem i rozstrojeniem buja i chociaż można o nim powiedzieć, że jest "wielce popowy", to ta nośność wcale nie przeszkadza, a wręcz pomaga. 

Zamykający sofomor Anglików "Smashed To Pieces In The Still Of", najdłuższy utwór na całej płycie, aspirowałby do tego miana gdyby Esben and the Witch zdecydowali się bardziej rozstroić kompozycję. Jest mrocznie, gitara została przytłumiona, całość otoczono aurą rozmycia, ale brakuje mi tu właśnie mocniejszego akcentu, bo przyspieszenie perkusji i narzucenie przesterów na wysokości 6:45 to stanowczo za mało, żeby wyciągnąć z nagrania jego kwintesencję. Za mało, aby słuchacza wgnieść apokaliptycznym zakończeniem w ziemię i sprawić, żeby po tych kilkudziestu minutach odtwarzania chciało się wracać do Wash the Sins... Co prawda Violet Cries przymykało "Swans", kompozycja powolna, melancholijna i spokojna, ale było to wyciszenie ciekawe, intrygujące i w całości oddające charakter debiutu. 

Tego debiutu, który raczej nie nakazywał spodziewać się po kolejnej płycie dzieła wybitnego, poruszającego ziemię, ale raczej sugerował, że następne nagrania mogą być ciekawe. Ten jakże trudny test, jakim jest przygotowanie minimum równej, a najlepiej mocniejszego drugiego albumu, został oblany. Może jednak nie warto przejmować się Esben and the Witch i nie należy oczekiwać "fajerwerków"?

4

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.