wtorek, 15 stycznia 2013

Recenzja: Yo La Tengo - "Fade" (2013, Matador)

Fade, podobnie jak dwanaście poprzednich płyt, raczej nie wyjdzie poza słuchawki nostalgicznych zboczeńców, a szkoda...










Yo La Tengo zawsze zdawał mi się, na tle innych niezalowych klasyków, bardzo niepozornym składem. Nie że złym, ale jakimś takim beztrosko-bejowskim. Takim, co ani się specjalnie nie wkurza, ani nie płacze, ani nie tupie nogą. Czasami trochę hałasuje, ale nie na tyle, żeby dołączać do grona ortodoksyjnych sprzęgaczy. Nie znam nikogo, kto wymieniałby ich jednym tchem obok ninetiesowych klasyków. Właściwie nie wiadomo czemu, bo to bardzo dobry skład, ale tak jakoś jest. Fade, podobnie jak dwanaście poprzednich płyt, raczej nie wyjdzie poza słuchawki nostalgicznych zboczeńców, a szkoda...

Szkoda, bo mogłaby. To bardzo ładna, senna płyta, dosyć bliska takim utworom jak „The Fireside” z Popular songs. Mógłbym napisać, że mocno zanurzona w amerykańskiej folkowej tradycji, gdyby nie to, że już wcześniej zdarzało im się zbliżać do rejonów, których nie powstydziłby się Bruce Springsteen (w wersji marudnej, nie stadionowej). Chyba pierwsza aż tak mocno zdominowana przez brzmienia akustyczne, co dodatkowo podkreśla bardzo przejrzysta produkcja. Nawet jeśli zdarzają się jakieś chaotyczne solówki (jak w pierwszym „Ohm”), ukłony w stronę rock'n'rollowej, Beachboysowej słodyczy (jak w „Well You Better”), czy odchylenia w stronę swojego wcielenia z okolic I Can Hear the Heart Beating as One (jak w „Paddle Forward”), to płycie nadają ton raczej kołysankowe, leniwie rozwijające się utwory, jak doprawiony smykami „Stupid Things”, brzmiący jak zaginiona perła jakiegoś nashville'owskiego smędziarza „I'll be around”, czy cudnie wyśpiewany przez Hubley „Cornelia and Jane”.


Yo La Tengo dziadzieją, ale dziadzieją z klasą. Fade to bardzo spójna płyta, którą łyka się bez popitki. Wyleczyli się z eklektyzmu, który mógł drażnić na poprzednim wydawnictwie, chociaż brakuje też momentów tak wgniatających w ziemię, jak „The Glitter Is Gone”. Coś za coś. Jeśli nie stanie się jakaś tragedia (ktoś z muzyków nie umrze / Hubley i Kaplan się nie rozwiodą), jeszcze zrobią jakiś stylistyczny piruecik. 

7

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.