Średniak, godny polecenia fanom zespołu, ewentualnie gatunku, ale
nie osobom szukającym najlepszego z najlepszych.
Mission of Burma to zespół zdecydowanie zasłużony - początek ich kariery stał się tematem wielu angedot, opowieści, czy wręcz legend. Choćby ich granie na żywo – raz fatalnie, raz wyśmienicie – stało się źródłem tytułu ich live'a z 1985 roku "The Horrible Truth About Burma" Zespół został założony w Bostonie w 1979 przez Rogera Millera, Clinta Conleya i Petera Prescotta. Zdążył wydać jedną epkę i jeden album studyjny, wpisać się w historię muzyki (choćby hitem "That's When I Reach for My Revolver"), a w 1983 rozpaść się ze względu na zaburzenia słuchu gitarzysty Millera. Wczesna muzyka Mission of Burma chararakteryzowała się przede wszystkim połączeniem punkowej energii z eksperymentami muzycznymi. Czwartym członkiem zespołu był Martin Swope, odpowiedzialny za manipulowanie taśmami i efektami dźwiękowymi. Ich koncerty były niesamowicie głośne i energiczne, a publiczność często bywała zadziwiona rozpiętością brzmień zespołu, ponieważ Swope nie był widoczny na scenie. W 2002 roku zespół został reanimowany, w podobnym składzie (zamiast Swope'a efektami zajmuje się Bob Weston, były członek Shellac). Pięćdziesięcioletni dziadkowie wznawiający zespół otoczony taką legendą słusznie stali się ofiarą podejrzeń, jednak Mission of Burma w nowym składzie wydało cztery albumy studyjne, z czego pierwsze dwa, ONoffON i The Obliterati zostały przyjęte entuzjastycznie przez krytykę. Trzeci, The Sound The Speed The Light, jest już jednak słabszy, a najnowszy Unsound, kontynuuje tendencję spadkową, będąc, niestety, świadectwem przestarzałości nie tyle zespołu, co jego członków.
Album energicznie otwiera kawałek
"Dust Devil", gdzie na pierwszy plan wysuwa się post-hardcore'owa
gitara, przy czym zmiana tempa podczas refrenu i niezbyt energiczne wokale
nieco osłabiają siłę całego utworu. Co najgorsze, zakończenie ma miejsce w
momencie, gdy wszystko dopiero staje się interesujące (miałem nadzieję na fajne
instrumentalne przejście). "Semi-Pseudo-Sort-of Plan" płynie bardzo
przyjemnie, prowadzony przez głęboki bas wsparty przez wykręcone, kwasowe
efekty studyjne. Jednak utworowi znowu czegoś brakuje – tutaj zdecydowanie
przydałby się motorik, krautrockowy rytm na perkusji, natomiast chórki i wokale
są strasznie ciche w porównaniu do reszty instrumentów. Cały kawałek jest
zresztą zbyt cichy. "This is Hi-Fi" jest jedną z niewielu piosenek na
albumie, które mi się naprawdę
spodobały. Budujące napięcie tomy, jazgocząca gitara i frenetycznie szpetany
tytuł wkrótce przechodzą w naprawdę głośny, chaotyczny i mocny mostek. Gitara
warczy, tomy wciąż bezlitośnie wybijają rytm, a cały kawałek jest wysoce
niepokojący. Dodajmy, że album raczej nie jest nagrany w stylistyce hi-fi, więc
utwór dostaje gwiazdkę za ironiczność. "Second Television" to
bardziej melodyczna piosenka, utrzymana raczej w stylistyce indie, niż punkowej, taka, której nie
powstydziliby się dzisiejsi naśladowcy Pavement. Problem w tym, że Mission of
Burma to więksi weterani muzyczni,
niż Malkmus i ekipa, więc konkluzja jest raczej smutna – bardziej doświadczeni
muzycy, którzy powinni świecić przykładem, korzystają z dokonań swoich
następców. Następny utwór,
"Feel-->H20", nie wyróżnia się niczym, poza oryginalnym tytułem.
Mógłby być nagrany kiedykolwiek, w latach
osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych,
nawet współcześnie, przecież i teraz znajdują się całkiem dobre zespoły
post-hardcore'owe (na przykład Metz), ale wykonawcy po prostu nie brzmią już
przekonująco. Co prawda kompozycja jest ułożona naprawdę dobrze, jednak problem
leży w wykonaniu. "Add in Unison" to z kolei jasny punkt albumu.
Tutaj zespołowi udało się utrzymać napięcie, wprowadzając atonalne wokale i
chaotyczną sekcję rytmiczną. Zdecydowanie na dobrze wychodzą pokręcone, nie
trzymające się kupy mostki, efekty i przyjemne, długie przejście w środku
utworu, które prowadzi do fantastycznych, zaśpiewanych falsetem chórków.
Niestety, w końcówce pojawiają się obleśne, syntezowane trąbki, które
przypominają mi dokonania The Cure z albumu Kiss
Me, Kiss Me, Kiss Me (konkretnie utwór „Hot
Hot Hot”), co powoduje, że kawałek,
który mógłby być niesamowity pozostaje po prostu bardzo dobry. Następny utwór,
"7's" także mi się spodobał, jest dobrze umiejscowiony na albumie
jako prosta, punkowa, dwuminutowa odskocznia od chaotycznych post-hardcore'ów,
z fajnym wokalem, który, niestety, wyprany jest z energii, i który
zdecydowanie ustawiono zbyt cicho.
"What They Tell Me" jest z kolei dnem tego albumu. Szkoda, że nie
został umieszczony wcześniej, wtedy być może przebolałbym zupełnie dziadowski
wokal i kolejny raz obleśne trąbki. Ostatni utwór, instrumentalny
"Opener", to kolejny wymęczony kawałek. Na jego korzyść można
przytoczyć skoczną, wykorzystującą hi-haty perkusję i efekty (w ogóle,
najfajniejsze utwory na albumie to te, na których słychać udział Westona).
Unsound jest, niestety, albumem zaledwie przeciętnym. Słychać
brak energii i pomysłów, jest to raczej kontynuacja starego, dobrego Mission of
Burma. Zdecydowanie można go odbierać
jako album fanowski – przeznaczony
dla odbiorców całym sercem oddanym zespołowi. Ja osobiście nie znam tego typu
stosunku do jakiegokolwiek wykonawcy,
nie jestem też fanem Mission of Burma. Można
jej posłuchać nie cierpiąc katuszy, jednak nie przekona ona nikogo do tego, że
Mission of Burma to zespół genialny, co zdecydowanie pokazuje chocby Vs" z 1980 roku. Żeby nie być
niesprawiedliwym, na korzyść Unsound można wymienić:
*Franka
Millera grającego na gitarze tak świetnie,
jak zawsze
*Świetne
efekty specjalne, które ratują piosenki w wielu miejscach
*Odpowiednio
wymierzoną długość albumu
Minusy to natomiast:
*Zbyt
ciche i mało energiczne wokale
*Jednocześnie
zbyt duża ich ilość
*Za
mało instrumentalnych elementów (a w tym muzycy wciąż są dobrzy)
*Syntezatory
pasujące do stylu zespołu, jak krowa
pod siodło
Inna sprawa, jakie miało się do tego wydawnictwa
podejście. Wiedząc już, że jego poprzednik nie jest najświeższą rzeczą w
muzyce, nie spodziewałem się szokujących odkryć na tej płycie. Czuć tutaj może
nie tyle zmęczenie, ile brak odkrywczości. A Mission of Burma w swoich
najlepszych latach było właśnie awangardą. Mimo wszystko jednak można wysłuchać
tego albumu od deski do deski nie odczuwając specjalnego cierpienia. To nic
innego jak średniak, godny polecenia fanom zespołu, ewentualnie gatunku, ale
nie osobom szukającym najlepszego z najlepszych.
6
Jędrzej Siarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.