czwartek, 20 grudnia 2012

Recenzja: Mission of Burma - "Unsound" (2012, Fire)



Średniak, godny polecenia fanom zespołu, ewentualnie gatunku, ale nie osobom szukającym najlepszego z najlepszych.









Mission of Burma to zespół zdecydowanie zasłużony - początek ich kariery stał się tematem wielu angedot, opowieści, czy wręcz legend. Choćby ich granie na żywo – raz fatalnie, raz wyśmienicie – stało się źródłem tytułu ich live'a z 1985 roku "The Horrible Truth About Burma" Zespół został założony w Bostonie w 1979 przez Rogera Millera, Clinta Conleya i Petera Prescotta. Zdążył wydać jedną epkę i jeden album studyjny, wpisać się w historię muzyki (choćby hitem "That's When I Reach for My Revolver"), a w 1983 rozpaść się ze względu na zaburzenia słuchu gitarzysty Millera. Wczesna muzyka Mission of Burma chararakteryzowała się przede wszystkim połączeniem punkowej energii z eksperymentami muzycznymi. Czwartym członkiem zespołu był Martin Swope, odpowiedzialny za manipulowanie taśmami i efektami dźwiękowymi. Ich koncerty były niesamowicie głośne i energiczne, a publiczność często bywała zadziwiona rozpiętością brzmień zespołu, ponieważ Swope nie był widoczny na scenie. W 2002 roku zespół został reanimowany, w podobnym składzie (zamiast Swope'a efektami zajmuje się Bob Weston, były członek Shellac). Pięćdziesięcioletni dziadkowie wznawiający zespół otoczony taką legendą słusznie stali się ofiarą podejrzeń, jednak Mission of Burma w nowym składzie wydało cztery albumy studyjne, z czego pierwsze dwa, ONoffON i The Obliterati zostały przyjęte entuzjastycznie przez krytykę. Trzeci, The Sound The Speed The Light, jest już jednak słabszy, a najnowszy Unsound, kontynuuje tendencję spadkową, będąc, niestety, świadectwem przestarzałości nie tyle zespołu, co jego członków.


Album energicznie otwiera kawałek "Dust Devil", gdzie na pierwszy plan wysuwa się post-hardcore'owa gitara, przy czym zmiana tempa podczas refrenu i niezbyt energiczne wokale nieco osłabiają siłę całego utworu. Co najgorsze, zakończenie ma miejsce w momencie, gdy wszystko dopiero staje się interesujące (miałem nadzieję na fajne instrumentalne przejście). "Semi-Pseudo-Sort-of Plan" płynie bardzo przyjemnie, prowadzony przez głęboki bas wsparty przez wykręcone, kwasowe efekty studyjne. Jednak utworowi znowu czegoś brakuje – tutaj zdecydowanie przydałby się motorik, krautrockowy rytm na perkusji, natomiast chórki i wokale są strasznie ciche w porównaniu do reszty instrumentów. Cały kawałek jest zresztą zbyt cichy. "This is Hi-Fi" jest jedną z niewielu piosenek na albumie, które mi się naprawdę spodobały. Budujące napięcie tomy, jazgocząca gitara i frenetycznie szpetany tytuł wkrótce przechodzą w naprawdę głośny, chaotyczny i mocny mostek. Gitara warczy, tomy wciąż bezlitośnie wybijają rytm, a cały kawałek jest wysoce niepokojący. Dodajmy, że album raczej nie jest nagrany w stylistyce hi-fi, więc utwór dostaje gwiazdkę za ironiczność. "Second Television" to bardziej melodyczna piosenka, utrzymana raczej w stylistyce indie, niż punkowej, taka, której nie powstydziliby się dzisiejsi naśladowcy Pavement. Problem w tym, że Mission of Burma to więksi weterani muzyczni, niż Malkmus i ekipa, więc konkluzja jest raczej smutna – bardziej doświadczeni muzycy, którzy powinni świecić przykładem, korzystają z dokonań swoich następców.  Następny utwór, "Feel-->H20", nie wyróżnia się niczym, poza oryginalnym tytułem. Mógłby być nagrany kiedykolwiek, w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych, nawet współcześnie, przecież i teraz znajdują się całkiem dobre zespoły post-hardcore'owe (na przykład Metz), ale wykonawcy po prostu nie brzmią już przekonująco. Co prawda kompozycja jest ułożona naprawdę dobrze, jednak problem leży w wykonaniu. "Add in Unison" to z kolei jasny punkt albumu. Tutaj zespołowi udało się utrzymać napięcie, wprowadzając atonalne wokale i chaotyczną sekcję rytmiczną. Zdecydowanie na dobrze wychodzą pokręcone, nie trzymające się kupy mostki, efekty i przyjemne, długie przejście w środku utworu, które prowadzi do fantastycznych, zaśpiewanych falsetem chórków. Niestety, w końcówce pojawiają się obleśne, syntezowane trąbki, które przypominają mi dokonania The Cure z albumu Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me (konkretnie utwór Hot Hot Hot), co powoduje, że kawałek, który mógłby być niesamowity pozostaje po prostu bardzo dobry. Następny utwór, "7's" także mi się spodobał, jest dobrze umiejscowiony na albumie jako prosta, punkowa, dwuminutowa odskocznia od chaotycznych post-hardcore'ów, z fajnym wokalem, który, niestety, wyprany jest z energii, i który zdecydowanie ustawiono zbyt cicho. "What They Tell Me" jest z kolei dnem tego albumu. Szkoda, że nie został umieszczony wcześniej, wtedy być może przebolałbym zupełnie dziadowski wokal i kolejny raz obleśne trąbki. Ostatni utwór, instrumentalny "Opener", to kolejny wymęczony kawałek. Na jego korzyść można przytoczyć skoczną, wykorzystującą hi-haty perkusję i efekty (w ogóle, najfajniejsze utwory na albumie to te, na których słychać udział Westona).

Unsound jest, niestety, albumem zaledwie przeciętnym. Słychać brak energii i pomysłów, jest to raczej kontynuacja starego, dobrego Mission of Burma. Zdecydowanie można go odbierać jako album fanowski – przeznaczony dla odbiorców całym sercem oddanym zespołowi. Ja osobiście nie znam tego typu stosunku do jakiegokolwiek wykonawcy, nie jestem też fanem Mission of Burma. Można jej posłuchać nie cierpiąc katuszy, jednak nie przekona ona nikogo do tego, że Mission of Burma to zespół genialny, co zdecydowanie pokazuje chocby Vs" z 1980 roku. Żeby nie być niesprawiedliwym, na korzyść Unsound można wymienić:

*Franka Millera grającego na gitarze tak świetnie, jak zawsze
*Świetne efekty specjalne, które ratują piosenki w wielu miejscach
*Odpowiednio wymierzoną długość albumu

Minusy to natomiast:

*Zbyt ciche i mało energiczne wokale
*Jednocześnie zbyt duża ich ilość
*Za mało instrumentalnych elementów (a w tym muzycy wciąż są dobrzy) 
*Syntezatory pasujące do stylu zespołu, jak krowa pod siodło

Inna sprawa, jakie miało się do tego wydawnictwa podejście. Wiedząc już, że jego poprzednik nie jest najświeższą rzeczą w muzyce, nie spodziewałem się szokujących odkryć na tej płycie. Czuć tutaj może nie tyle zmęczenie, ile brak odkrywczości. A Mission of Burma w swoich najlepszych latach było właśnie awangardą. Mimo wszystko jednak można wysłuchać tego albumu od deski do deski nie odczuwając specjalnego cierpienia. To nic innego jak średniak, godny polecenia fanom zespołu, ewentualnie gatunku, ale nie osobom szukającym najlepszego z najlepszych.

6

Jędrzej Siarkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.