wtorek, 4 grudnia 2012

Recenzja: METZ - "Metz" (2012, Sub Pop)

W przypadku Metz musi być krótko, zwięźle i na temat, bo takie właśnie jest wydawnictwo Kanadyjczyków. Dziesięć prawdziwych petard, hałaśliwych kawałków wypelnionych przesterami, krzykliwym wokalem i masywna perkusją.








Dziesięć? Tak, bo ostatni, chwytliwie zatytułowany "--))- -" to hidden track, który w większości składa się z ciszy, by na sam koniec uderzyć trzaskami, spięciami i przeróżnymi odgłosami dziwnego pochodzenia. OK., to było zamknięcie płyty, ale Metz to cholernie dobry kawał punk-rocka. Taki, na który warto było czekać tych pięć lat, bo aż tyle czasu minęło od pierwszego występu do wydania debiutanckiego albumu. Ale skoro METZ nie spieszyli się z wypuszczeniem materiału, to ten musiał w końcu wyjść w formie tak doszlifowanej, jak tylko było możliwe. I tak jest.

Jest przede wszystkim mocno, szybko, energicznie i hałaśliwie. Z każdego kawałka bucha ogromny zgiełk i taki rozstrój, jak tylko można to sobie wyobrazić. Skojarzenia z Japandroids? Jasne, w końcu to Kanadyjczycy. Mysli krążą wokół A Place to Bury Strangers wymieszanych z Cloud Nothings? Nic niespodziewanego. The Jesus and Mary Chain na wściekliźnie? No i nie wolno zapomnieć o Death From Above 1979, bo właśnie wokół nich oscylują METZ. Inspiracje robią wrażenie i, co ważniejsze, są całkowicie uzasadnione.  Ale do konkretów.

Kiedy Metz już w pierwszym utworze narzucają tempo, te towarzyszy słuchaczom przez prawie trzydzieści minut trwania albumu, a zespół praktycznie wcale nie zwalnia. „Headache” zaczyna się połamaną perkusją, na którą za chwilę, nawet nie nakłada się gitara, bo ona wręcz naskakuje, wdziera się i wyżera swoim rozstrojonym brzmieniem dziury wielkości pięciozłotowych monet. Wokal Alexa Edkinsa tylko dopełnia uczucia zniszczenia. Przez dwie minuty Kanadyjczycy pędzą i pędzą, spiesząc się i kopiąc wszystko, co spotykają na drodze. Zwalniają w końcówce, by w "Get Off" znowu rozpocząć szaleńczy wyścig, w którym to oni są mistrzami. Jedyny „wolny” utwór, "Nausea", jest zarazem najkrótszą kompozycją albumu. „Nudności” również potwierdzają klasę zespołu – nagrane jakby na żywo, rozstrajają kakofonią i mocno zużytym brzmieniem, stanowiąc tym samym idealny kontrast do "Wet Blanket" z rewelacyjną gitarą w temacie (chociaż ciężko w ich przypadku mówic o temacie, gdy METZ tak często i chętnie bawią się motywami), do której nie pozostaje nic, jak tylko bujać głową. 

Kosiarkowe-intro w „Rats” i samo rozkręcenie utworu oparte właśnie na tym motywie podkreśla majstersztyk Metz. Dźwięki w imponujący sposób nachodzą na siebie i przygniatają słuchacza swoimi ciężkimi warstwami. Krzyczący Edkins brzmi przekonująco i wciągająco. I tak jest na każdym z nagrań. METZ nagrali album tak energiczny, jak tylko byli w stanie. A przez tych pięć lat koncertowania, zaszywania się w studio i salkach do prób myślę, że lepiej nie mogli tego zrobić. Można rozpisywać się nad każdym z kawałków, ale w przypadku tego kanadyjskiego tria nie ma to większego sensu. Metz słucha się najlepiej w całości, nie dzieląc albumu na poszczególne partie czy jednostki.

Ta płyta jest bezbłędna i zarazem obłędna. Wciąga jak heroina, powala jak Vinnie Jones.

8.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.