W przypadku Metz musi być krótko, zwięźle i na
temat, bo takie właśnie jest wydawnictwo Kanadyjczyków. Dziesięć prawdziwych
petard, hałaśliwych kawałków wypelnionych przesterami, krzykliwym wokalem i
masywna perkusją.
Dziesięć? Tak, bo ostatni, chwytliwie zatytułowany "--))- -" to hidden track, który w większości składa się z ciszy, by na sam koniec uderzyć trzaskami, spięciami i przeróżnymi odgłosami dziwnego pochodzenia. OK., to było zamknięcie płyty, ale Metz to cholernie dobry kawał punk-rocka. Taki, na który warto było czekać tych pięć lat, bo aż tyle czasu minęło od pierwszego występu do wydania debiutanckiego albumu. Ale skoro METZ nie spieszyli się z wypuszczeniem materiału, to ten musiał w końcu wyjść w formie tak doszlifowanej, jak tylko było możliwe. I tak jest.
Jest przede wszystkim mocno,
szybko, energicznie i hałaśliwie. Z każdego kawałka bucha ogromny zgiełk i taki
rozstrój, jak tylko można to sobie wyobrazić. Skojarzenia z Japandroids? Jasne,
w końcu to Kanadyjczycy. Mysli krążą wokół A Place to Bury Strangers
wymieszanych z Cloud Nothings? Nic niespodziewanego. The Jesus and Mary Chain
na wściekliźnie? No i nie wolno zapomnieć o Death From Above 1979, bo właśnie
wokół nich oscylują METZ. Inspiracje robią wrażenie i, co ważniejsze, są
całkowicie uzasadnione. Ale do
konkretów.
Kiedy Metz już w pierwszym
utworze narzucają tempo, te towarzyszy słuchaczom przez prawie trzydzieści
minut trwania albumu, a zespół praktycznie wcale nie zwalnia. „Headache”
zaczyna się połamaną perkusją, na którą za chwilę, nawet nie nakłada się
gitara, bo ona wręcz naskakuje, wdziera się i wyżera swoim rozstrojonym
brzmieniem dziury wielkości pięciozłotowych monet. Wokal Alexa Edkinsa tylko
dopełnia uczucia zniszczenia. Przez dwie minuty Kanadyjczycy pędzą i pędzą,
spiesząc się i kopiąc wszystko, co spotykają na drodze. Zwalniają w końcówce,
by w "Get Off" znowu rozpocząć szaleńczy wyścig, w którym to oni są mistrzami.
Jedyny „wolny” utwór, "Nausea", jest zarazem najkrótszą kompozycją albumu.
„Nudności” również potwierdzają klasę zespołu – nagrane jakby na żywo,
rozstrajają kakofonią i mocno zużytym brzmieniem, stanowiąc tym samym idealny
kontrast do "Wet Blanket" z rewelacyjną gitarą w temacie (chociaż ciężko w ich
przypadku mówic o temacie, gdy METZ tak często i chętnie bawią się motywami),
do której nie pozostaje nic, jak tylko bujać głową.
Kosiarkowe-intro w „Rats” i
samo rozkręcenie utworu oparte właśnie na tym motywie podkreśla majstersztyk Metz. Dźwięki w imponujący sposób
nachodzą na siebie i przygniatają słuchacza swoimi ciężkimi warstwami.
Krzyczący Edkins brzmi przekonująco i wciągająco. I tak jest na każdym z
nagrań. METZ nagrali album tak energiczny, jak tylko byli w stanie. A przez
tych pięć lat koncertowania, zaszywania się w studio i salkach do prób myślę,
że lepiej nie mogli tego zrobić. Można rozpisywać się nad każdym z kawałków,
ale w przypadku tego kanadyjskiego tria nie ma to większego sensu. Metz słucha się najlepiej w całości, nie
dzieląc albumu na poszczególne partie czy jednostki.
Ta płyta jest bezbłędna i
zarazem obłędna. Wciąga jak heroina, powala jak Vinnie Jones.
8.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.