piątek, 21 grudnia 2012

Recenzja: Calexico – "Algiers" (2012, Gustaff)

Algiers to zdecydowanie (kolejna) udana pozycja w katalogu formacji z Tucson.









Po soundtrackach do filmów Circo i Gliniarz, przyszedł wreszcie czas na zupełnie nowy długogrający album Calexico. Co warto wiedzieć o okolicznościach powstania samej płyty? Otóż trzon formacji, czyli Joey Burns i John Convertino, postanowił opuścić Arizonę, aby przenieść się do Nowego Orleanu. A gdy pomyślimy o Nowym Orleanie przez pryzmat muzyki, to pojawi nam się oczywiście jazz. Jednak na siódmym krążku formacji ciężko doszukać się jazzowych inklinacji – tak naprawdę panowie konsekwentnie robią swoje.

Nasuwa się od razu pytanie: czy to dobrze, czy może raczej źle? Odpowiedź brzmi: dobrze, ale i źle. Wszystko leży tu gdzieś pomiędzy, gdzieś na granicy, wszystko jest rozdarte, a jednocześnie spójne – zupełnie jak nazwa Calexico. I można sobie tak perorować, i krążyć wokół tematu, ale lepiej przejść do konkretów.

Plusy Algiers: świetnie zaaranżowane i wyprodukowane, zwiewne oraz spójne piosenki. Można powiedzieć, że jak zwykle zresztą, bo zespół jest już „zaprawiony w bojach”, więc poniżej pewnego poziomu raczej nie schodzi, i to właśnie stanowi o sile Calexico. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem muzyki zabarwionej meksykańskimi motywami, to i tak powinien docenić elegancje i kunszt songwritingu tych kawałków. A wybór jest spory, bo w trackliście znajdziemy takie utwory jak nasiąknięty rockowym vibem, dynamiczny „Splitter” czy wpadający w bardziej bluesowe rejony (a pod koniec czuć nawet obecność The Doors) „Sinner In The Sea”. Z kolei „Para” to natchniony poemat, w symptomatycznej dla Calexico manierze. Nie można mu jednak zarzucić egzaltacji czy taniości. Znajdą się też krótkie, proste piosenki, jak choćby „Better And Better”, zaaranżowane w zasadzie na głos i gitarę, bo perkusja czy bas odgrywają  tu jednak nieznaczną rolę. A czy „Hush” nie działa rozczulająco? Pewnie, że działa i to bardzo dobrze. Zatem mamy kolejny atut albumu, choć może przy pierwszych odsłuchach aż tak tego nie słychać – różnorodność. Jak widać uzbierało się całkiem dużo plusów.

Minusy Algiers: niestety trzeba wszystkim członkom ekipy Calexico (oprócz wspomnianego wcześniej duetu, w formacji udziela się również wielu innych muzyków, głównie instrumentalistów) wytknąć, że elementów zaskoczenia czy nowości raczej na ich nowej płycie nie uświadczymy. Wszystko to już było, czy na starszych płytach, czy nawet na poprzedniej, czyli Carried To Dust. Można zarzucić też przewidywalność (zawsze pojawiają się instrumentalne kawałki, no i oczywiście tradycyjnie muszą się znaleźć meksykańskie klimaty) i lekki zastój. Można też zapytać, po co była im podróż do Nowego Orleanu, skoro w zasadzie grają to, do czego już przyzwyczaili swoich fanów? Ale lepiej już to zostawmy, bo wprawdzie jakieś minusy zawsze się przytrafią, to jednak nie ma ich znowu tak dużo.

Gdybyśmy teraz zebrali wszystko i złożyli w jedną całość, wyszłoby na to, że Algiers to zdecydowanie (kolejna) udana pozycja w katalogu formacji z Tucson. Przełomu nie ma, ale chyba im wcale nie o to chodzi. Założę się, że wielbicielom stylistyki, jak i samego zespołu, na pewno podoba się nowy materiał Calexico. A jeśli komuś się nie podoba, to chyba nie ma serca, naprawdę.

7

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.