Algiers to zdecydowanie (kolejna) udana
pozycja w katalogu formacji z Tucson.
Po
soundtrackach do filmów Circo i Gliniarz, przyszedł wreszcie czas na zupełnie
nowy długogrający album Calexico. Co warto wiedzieć o okolicznościach powstania
samej płyty? Otóż trzon formacji, czyli Joey Burns i John Convertino,
postanowił opuścić Arizonę, aby przenieść się do Nowego Orleanu. A gdy
pomyślimy o Nowym Orleanie przez pryzmat muzyki, to pojawi nam się oczywiście
jazz. Jednak na siódmym krążku formacji ciężko doszukać się jazzowych
inklinacji – tak naprawdę panowie konsekwentnie robią swoje.
Nasuwa
się od razu pytanie: czy to dobrze, czy może raczej źle? Odpowiedź brzmi:
dobrze, ale i źle. Wszystko leży tu gdzieś pomiędzy, gdzieś na granicy, wszystko
jest rozdarte, a jednocześnie spójne – zupełnie jak nazwa Calexico. I można
sobie tak perorować, i krążyć wokół tematu, ale lepiej przejść do konkretów.
Plusy Algiers:
świetnie zaaranżowane i wyprodukowane, zwiewne oraz spójne piosenki. Można
powiedzieć, że jak zwykle zresztą, bo zespół jest już „zaprawiony w bojach”,
więc poniżej pewnego poziomu raczej nie schodzi, i to właśnie stanowi o sile
Calexico. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem muzyki zabarwionej meksykańskimi
motywami, to i tak powinien docenić elegancje i kunszt songwritingu tych
kawałków. A wybór jest spory, bo w trackliście znajdziemy takie utwory jak
nasiąknięty rockowym vibem, dynamiczny „Splitter” czy wpadający w bardziej
bluesowe rejony (a pod koniec czuć nawet obecność The Doors) „Sinner In The
Sea”. Z kolei „Para” to natchniony poemat, w symptomatycznej dla Calexico
manierze. Nie można mu jednak zarzucić egzaltacji czy taniości. Znajdą się też
krótkie, proste piosenki, jak choćby „Better And Better”, zaaranżowane w
zasadzie na głos i gitarę, bo perkusja czy bas odgrywają tu jednak nieznaczną rolę. A czy „Hush” nie
działa rozczulająco? Pewnie, że działa i to bardzo dobrze. Zatem mamy kolejny
atut albumu, choć może przy pierwszych odsłuchach aż tak tego nie słychać –
różnorodność. Jak widać uzbierało się całkiem dużo plusów.
Minusy Algiers:
niestety trzeba wszystkim członkom ekipy Calexico (oprócz wspomnianego
wcześniej duetu, w formacji udziela się również wielu innych muzyków, głównie
instrumentalistów) wytknąć, że elementów zaskoczenia czy nowości raczej na ich
nowej płycie nie uświadczymy. Wszystko to już było, czy na starszych płytach,
czy nawet na poprzedniej, czyli Carried
To Dust. Można zarzucić też przewidywalność (zawsze pojawiają się
instrumentalne kawałki, no i oczywiście tradycyjnie muszą się znaleźć meksykańskie
klimaty) i lekki zastój. Można też zapytać, po co była im podróż do Nowego
Orleanu, skoro w zasadzie grają to, do czego już przyzwyczaili swoich fanów?
Ale lepiej już to zostawmy, bo wprawdzie jakieś minusy zawsze się przytrafią,
to jednak nie ma ich znowu tak dużo.
Gdybyśmy
teraz zebrali wszystko i złożyli w jedną całość, wyszłoby na to, że Algiers to zdecydowanie (kolejna) udana
pozycja w katalogu formacji z Tucson. Przełomu nie ma, ale chyba im wcale nie o
to chodzi. Założę się, że wielbicielom stylistyki, jak i samego zespołu, na pewno
podoba się nowy materiał Calexico. A jeśli komuś się nie podoba, to chyba nie
ma serca, naprawdę.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.