Były najgorsze polskie płyty, czas na płyty zagraniczne.
X. Matt and Kim – Lightning
Wszystko zostało powiedzianej w recenzji, którą pisało mi
się o tyle przyjemnie, o ile nieprzyjemnie się słuchalo płyty. Nuda, przerost
formy nad treścią, mnogość pomysłów i rozwiązań zaczerpniętych od innych
wykonawców. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie efekt końcowy. Lightning słuchać się nie da – drażni
wokal, drażnią podkłady (raz dubstep, raz indie-rock, raz indie-pop, a raz
słabe disko), drażni dosłownie wszystko.
IX. Best Coast – The Only Place
Best Coast udowodnili, jak z dobrego debiutu łatwo spaść w
twórczą mieliznę. The Only Place nie
przyniosło nic, co mogłoby zainteresować, przyciągnąć, przykuć do odtwarzacza i
zachęcić do kolejnych odtworzeń. Best Coast rozczarowali i tylko kot Snacks
jeszcze – jako tako – cieszy.
VIII. The Vaccines - The Vaccines Come Of Age
W pewnym momencie best-selling album w Wielkiej Brytanii. To
tylko dowodzi, jak zły gust miewają Brytole (potwierdzeniem numer dwa sprzedaż
Mumfordów). Indie-pierdzenie przez cały czas trwania płyty świadczy tylko o
jednym – niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. Nie zmienili się Vaccines,
którzy drugi raz nagrali krążek, jak w przypadku XX, taki sam. Kogoś to jeszcze
interesuje? Kogoś rusza? Nie sądzę, nie sądzę.
VII. The Ting
Tings - Sounds from Nowheresville
Ting Tings nie zaskoczyli
zupełnie niczym. A nawet jeśli zaskoczyli, to jedynie tym, że nie potrafią już
niczym zaskoczyć. Zaskoczenie tym
większe, że mimo wszystko na koncertach pod sceną nadal tłumy. Ale to chyba
tylko ze względu na urok osobisty Katie White, bo ten muzyczny odpłynął już
dawno, zaraz po „That’s no my name”. Ani to hitowe, ani efekciarskie, wieje
nudą jak na szkolnej wigilii.
VI. Die Antwoord - Ten$ion
Die Antwoord są tylko
marketingowym produktem, który z muzyką ma niewiele wspólnego. Ten$ion jawi się jako egzotyczny kocioł
pełen prymitywnych, agresywnych rave'ów, wymieszanych z prostacką, tanią i
obciachową elektroniką, okraszoną pseudo-rapem i irytującymi wokalami. Pod
względem kompozycyjnym – pustka jak na afrykańskiej pustyni. Najbardziej ambitne
patenty, to oprócz zapętlania poszczególnych motywów, zdarzające się od czasu
do czasu bez konkretnych powodów, przyspieszenia bądź zwolnienia tempa. Nie
mogło oczywiście zabraknąć dubstepu, więc miejscami pojawia się synkopowy,
połamany rytm, żeby pokazać, że Die Antwoord są na bieżąco ze wszystkimi
nowinkami. Mógłbym jeszcze pastwić się nad tekstami, ale dam sobie już z tym
spokój. Naprawdę chciałem znaleźć jakieś pozytywne cechy, ale nawet okładka
jest kiczowata i niesmaczna. Chyba jedynym plusem jest krótki czas trwania
płyty, bo gdyby trwała więcej niż godzinę, to całkiem możliwe, że nie
dotrwałbym do końca.
V. Crystal Castles – (III)
Wydaje mi się, że kolejny album
duetu był potrzebny tylko po to, aby przypadkiem nikt nie zapomniał o Crystal
Castles oraz aby moda na tego typu estetykę jeszcze się nie skończyła. To się
chyba udało, bo nadal cały ten sztuczny bunt, zamknięty w okowy brudnego,
mrocznego rave'u witch-house'u nieźle
się sprzedaje. Łatwo to dostrzec przede wszystkim na koncertach CC – to tu
Alice może szaleć do woli, a dzięki temu spełniać się artystycznie, bo ileż to
już razy można było usłyszeć, że taki gig to prawdziwe katharsis. Szkoda tylko,
że w całym tym zamieszaniu najmniej chodzi o muzykę i wcale nie trudno zgadnąć
dlaczego. Na (III) znajdziemy
przeważnie wyblakłe, szukające poklasku, hałaśliwe bangery. Ani nie wnoszą
niczego nigdzie, ani nie chwytają, no i co wiadomo, nie błyszczą songwritersko.
Nie przeszkadza to zespołowi w dostawaniu dobrych recenzji, bo przecież są tacy
bezkompromisowi i bezpretensjonalni w tym, co robią. Ale warto też przy badaniu
fenomenu Crystal Castles zwrócić uwagę na ich muzykę. Wiem, że to mało istotne,
ale zawsze to jakaś ciekawostka.
IV. The XX –
Coexist
The XX mają patent na nagrywanie piosenek nudnych,
ślamazarnych, wyzutych z emocji i…takich samych. Już debiutancki album pokazał,
że nie ma się nad czym „spuszczać”. Coexist
to powtórka xx, przy czym nagranie
dwa razy takich samych usypiaczy do najlepszych pomysłów nie należy. I nawet
nam zdarzy się błąd i puścimy recenzję zachwalającą płytę, choć większość
członków FYH! wybrało Coexist na
jeden z najgorszych albumów mijającego roku. Zasłużenie.
III. The
Killers – Battle Born
Może juz nie tak żałośnie jak przy Day & Age, ale bardzo blisko. Jeśli The Killers byli kiedyś
fajni (stosunkowo), to już o tym zapomnieli, a pamięć o tamtych czasach
przykrył kurz zapomnienia. Popowe, patetyczne i piszczące piosenki obsypane jadalnym
brokatem mieniącym się jak logo zespołu na iTunes Store. Głos Brandona Flowersa
jak opieka nad gremlinami – nie wolno wystawiać na działanie światła. Płytę najlepiej
trzymać szczelnie zamkniętą w pudełku. Dla lepszego efektu warto wrzucić do
niszczarki.
II. Lana Del Rey – Born to Die
Moja głowa nie jest w stanie zrozumieć fenomenu Lany. Jak to
możliwe, że mdły muzak ze sklepów sieci H&M stał się czymś rozpatrywanym w
kategorii „muzycznej nadziei lat 2010-tych”? Nie dość, że kariera Lany została
zbudowana na kłamstwie grubego kalibru, to jej twórczość nie jest ani przyjemna,
ani ciekawa. Jej teledyski to idealnie zaprojektowane źródło smutnych obrazków
wklejanych na tumblera czy inne zupy przez modnie ubrane dziewczęta z udawaną
depresją. Jej muzyka to fantazje smętnej lalki Barbie, która chciałaby być
biedna, ale nie może, bo jest córką milionera. Uroniłem łzę.
I. Muse – The 2nd Law
Ha! Będzie sztampowo – w
tej płycie nie ma ani sekundy dobrej muzyki. Będzie sztampowo [2] – kto
pamięta dobrą płytę Muse? Matthew Bellamy nagrał album jeszcze gorszy niż The Resistance, czego przewidzieć nie
mógłby nawet Wróżbita Maciej. The 2nd Law
na największy szrot 2012 wybraliśmy wspólnie i była to jedyna płyta, która
uzyskała aż taką ilość głosów. Patetyzm, dubstepy, pseudo-niezależne granie i
nuda to tylko nieliczne z grzechów Anglików. Czas zakończyć odbieranie Muse
jako zespół dobry i alternatywny. Idealną karą byłoby zawieszenie Mateusza na
czubku choinki w stumilowym lesie.
Przygotowali: Miłosz Karbowski, Jakub Lemiszewski, Tomasz Skowyra oraz Piotr Strzemieczny
Recenzent widocznie nie lubi tych zespołów albo oczekuje od każdego krążka wielkiego zaskoczenia i poruszenia. Połowy z tych płyt nie nazwałabym najgorszymi. Jeśli płyta nie zaskoczyła niczym nowym a jest jedynie kontynuacją jednego założenia zespołu to nie zniechęca to fanów bo lubią takie brzmienie grania w podobnych tonacjach czy nastroju.
OdpowiedzUsuńMałgosia
Przepraszam, ale "Coexist" będę bronić do ostatniej krwi. Każdy, kto spodziewał się, że The xx nagle zmienią zupełnie stylistykę, musi mieć nie po kolei w głowie. Przecież oni doskonale odnajdują się w takich naprawdę skromnie zaaranżowanych pioseneczkach (Young Marble Gians lub pierwsza płyta The Cure, anybody?), które z pozoru brzmią, jak z tej samej sesji nagraniowej, co debiut, ale jednocześnie słychać w nich poszerzone instrumentarium (steel drums, PRAWDZIWA perkusja czy Roland TR-909). Emocji wbrew pozorom jest tam dużo, tylko że bardziej zawartych w warstwie tekstowej, niż muzycznej ("Sunset" czy "Unfold"). Słychać lekkie naleciałości ich fascynacji muzyką klubową - przejście z "Reunion" w "Sunset" oraz "Swept Away", a także nowa wersja "Chained" z wizyty w BBC (tak, tej samej, podczas której zagrali "Last Christmas"). Ktoś na RateYourMusic porównał ogólny hejt na ten album do hejtu na radioheadowe "The King of Limbs", bo problem z tą płytą jest podobny - trzeba jej słuchać samemu w miejscu całkowicie ustronnym, aby odkrywać jej smaczki.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, śmiem twierdzić, że gdyby Iksy zupełnie zmieniły się muzycznie, i tak posypałyby się na nich gromy, że ta zmiana im się nie udała, że pierwsza płyta lepsza, hurr durr i tak dalej. Nie zmienia to faktu, że dla mnie to jest najlepszy album tego roku, chyba że Kevin Shields zdąży przed sylwestrem wypuścić nowe MBV, w co wątpię.
@emszi
UsuńOk, to wszystko prawda. Jednak xx są nadal do dupy. Trzeba mieć 14 lat i naprawdę nudne życie, żeby stwierdzić, że ich muzyka jest ciekawa. A The King of Limbs ? Radiohead nie nagrało jeszcze tak słabej płyty, może dlatego ten tzw. hejt ?
Podpisany pod postem
Ja staram się przynajmniej używać jakichś argumentów, a nie personalnych pojazdów. Jeśli faktycznie są aż tacy kiepscy, to aż dziw, że jako supporty przed nimi występują John Talabot czy Nosaj Thing.
UsuńI śmiem twierdzić, że jednak "Pablo Honey" było gorsze - niektóre kompozycje tam leżą i kwiczą. Na "TKOL" jest zamysł, wiedzą, że nie muszą nic nikomu udowadniać, no i nie wiem, czy Podpisany pod postem (swoją drogą, cóż za ironia - prosimy czytelników o popisywanie się pod komentarzami, ale już nie podamy nazwiska przy odpowiedzi na komentarz) słyszał, jak niektóre z tych utworów zostały przełożone na występy live.
No i taka mała, dobra rada interpunkcyjna na przyszłość - nie robimy spacji przed znakami zapytania.
"cóż za ironia - prosimy czytelników o popisywanie się pod komentarzami, ale już nie podamy nazwiska przy odpowiedzi na komentarz)"
UsuńIronia ironią, komentarz należał do czytelnika, nie redakcji. Nie możemy wymusić na komentujących podpisania się, więc nie wiemy, co to za halo.
Cóż, uznałem że 'Podpisany pod postem' oznacza komentarz jednego z redaktorów, który jednak ucieka od podania swojego nazwiska - jeśli tak nie było, zwracam honor i przepraszam za zamieszanie.
Usuńspójrzmy prawdzie w oczy - jeżeli wg Was album Lany jest mega słaby to przygłuchawe z Was istoty a nie krytycy muzyczni. każdy nie słuchający popu doceni dobre utwory pod względem muzycznym jak i tekstowym a nieumiejętność oddzielenia zazdrości od recenzji to kiepska wrozba dla Was! pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńdobre pod względem tekstowym?
Usuńaż odmówię zdrowaśkę w intencji twojego gustu literackiego, w końcu święta to czas życzliwości
(podpisano, zosia)
UsuńPewnie, że dobre pod względem tekstowym, wystarczy puścić "Blue Jeans", który jest mega dobrym storrytellingiem, to pokaż mi z łaski swojej co jest wg Ciebie dobrym tekstem, bo jestem ciekaw, co hejterzy traktują jako literaturę.
Usuńzazdrosc? nie bede ukrywac, podpisuje sie pod recenzja plyty lany w 100%, ale potrafie spojrzec obiektywnie na to co wydaje pod jakze ekspresyjnym tytulem 'born to die' [ew. z dopiskiem PARADISE EDITION]. brawa dla ekipy, bo podsumowali oni to tak, jakbym ja nigdy tego nie zrobila na najwiekszym highu badz kwasie tudziez innych wyskokowych srodkach. to co robi lana nie jest ani wartosciowe ani godne uwagi. skierowane jest wlasnie do smutnych, modnych dziewczynek wciagnietych w zupy i tumblr. wisienka na torcie jest jej jakze smutne zycie miliarderki. a tak serio? WYMIOTUJE JEJ RZEWNYMI TEKSTAMI I GLOSEM CIAGNACYM SIE JAK STARA PLYTA GRAMOFONU
Usuńzgadzam sie co do wszystkiego, a nawet poczytalabym wiecej. lana del ray to ebana era postEMOwcow. hejt hejthejt. Swiat schodzi na psy. muzyka tez (crystale).
OdpowiedzUsuńLana nie jest ciekawa i nie jest zdolna, ale płyta jest przyjemna. I nic poza tym - to miałki pop, idealny dla dziewcząt oglądających obrazki na Tumblrze. Jej popularność jest dowodem na to, że warto podążać za modą.
OdpowiedzUsuńALE - naprawdę wolę, żeby w tle leciała czasami Lana niż np. Rihanna, którą - niesłusznie - oskarża się o posiadanie talentu i osobowości. Wolę też Lanę niż Birdy i jej piskliwe "Skinny love", w sumie wolę ją także niż Grimes, mimo, że Grimes jest nieporównywalnie lepsza. Po prostu Lany słucha się dobrze i łatwo. A załamywanie rąk nad jej sukcesem to moim zdaniem głupota i nieznajomość zasad rynku. Skoro wypromowano Britney, to czemu nie Lanę?
Crystal Castles ?? To płya na którą czekałem od wydania drugiej i nie zawiodłem się. Jest odmienna od pozostałych ale nie jest zła. Trzeba docenić to iż zespół stara się eksperymentować.
OdpowiedzUsuń