Mistyczne doznanie czy przeintelektualizowany gniot? Jak wypada kooperacja
Yoko Ono z Thurstonem i Kim z Sonic Youth?
Długo zastanawiałem się, jakie stanowisko obrać przy recenzowaniu tej płyty. Próbować znaleźć ciekawe strony tego albumu za wszelką cenę, czy pójść na łatwiznę i go storpedować (nie jest o to trudno). Jak to zwykle w życiu bywa – prawda leży gdzieś po środku, ale o tym niżej.
Zacznijmy od sprawy podstawowej: gdyby nie nazwiska – płyta zostałaby
totalnie zignorowana. Działa tu podobna zasada, jak przy wielu dziełach sztuki
współczesnej, gdzie o wartości pracy zdaje się stanowić wyłącznie nazwisko
twórcy. Czegokolwiek nie zrobiłaby Yoko Ono – odebrane będzie w kategorii
czegoś, co zawsze musi mieć głębszy sens – jakkolwiek płytkie lub przewidywalne
by to nie było. Kolaboracja z ikonami muzyki indie jest pewnie dla wiekowej
Yoko ciekawą przygodą, wątpię jednak, by traktowała te płytę jako coś istotnego
w swoim artystycznym rozwoju.
I takie właśnie wrażenie niedbałości, niedopracowania, okazjonalności można
mieć przy obcowaniu z tym albumem. Utwory zawierają pewien ładunek emocjonalny,
jednak za bardzo przypominają niedbałe szkice. W tych dźwiękach drzemie dużo
większy potencjał – niestety czuć, że został zmarnowany. Nie chodzi mi o brak
struktur czy skrajny minimalizm – po prostu tych emocji jest jeszcze zbyt mało,
za to dłużyzn zbyt wiele. Żeby w ogóle przebrnąć przez te płytę trzeba
uruchomić pewien typ słuchowej wyobraźni, która sprawia, że nie domagamy się
struktur, melodii czy sensu. Trzeba te muzykę chłonąć taką, jaka jest,
skupiając się bardziej na brzmieniu samym w sobie, na nastroju kreowanym przez
dźwięki swobodnie krążące w powietrzu, dźwięki kreślące abstrakcyjną przestrzeń
współodczuwania. Podpowiadam i ostrzegam: jeśli jesteś z tych ludzi, którzy
uciekali z namiotu po pierwszych paru sekundach występu Kim Gordon z Ikue Mori
na Off Festivalu - nie zbliżaj się do YOKOKIMTHURSTON.
Odsłuch tej płyty nie należał do prostych. Pierwszy utwór zaczyna się od
charakterystycznego jęczenia Yoko Ono, które jednych irytuje, a drugich
zachwyca. Po paru sekundach w tle zaczynają brzdąkać gitary. W zasadzie tak jest
do końca albumu – może miejscami jakąś wokalizą rzuci Kim Gordon. Mimo niezbyt
zachęcającego opisu warto zwrócić szczególną uwagę na jeden dobry fragment –
chodzi o „Mirror Mirror”. Nie umiem do końca wytłumaczyć dlaczego, ale ten
fragment wypada lepiej na tle pozostałych. Całość jest bardzo ponura i ciężka.
Z Kim Gordon chyba nie jest najlepiej.
Na pewno album jest wydawnictwem godnym odnotowania przez fanów Sonic Youth
– w końcu to pierwsza płyta wydana przez Kim i Thurstona po tajemniczej
separacji, której przyczyn możemy się tylko nieśmiało domyślać.
Bardziej ciekawostka niż pełnowartościowe dzieło. Znając rzeczy, które
robili kiedyś Kim i Thurston w zbliżonym stylistycznie Mirror/Dash, można być
solidnie rozczarowanym.
4.5
Jakub Lemiszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.