poniedziałek, 26 listopada 2012

Recenzja: Tomek Milan - "Noise in...Happy out" (2012, własne)

Shoegaze’owy cymes na nadchodzącą zimę.











„Noise in” - parę plumknięć, jakieś filmowe sample, plumknięcia znikają, sample się aktywują, zacinają się klawisze udające statek kosmiczny, wracają plumknięcia, dochodzi jakiś nerwowy jazgot ludzi, odchodzi jazgot ludzi. Minuta czterdzieści, wchodzi wokal i zaczyna się jedna z najbardziej intrygujących opowieści, jeśli chodzi o polski underground w tym roku. „The day the earth stood still”, pierwszy po wstępniaku pełnoprawny numer, to takie mniej agresywne My Bloody Valentine przełożone na klawisze (chociaż całość otwiera bardzo smaczny, przybrudzony gitarowy motyw). „Hey!” kłania się nisko chameleonsowemu romantycznemu przygnębieniu. I wolę lata osiemdziesiąte pod paluchami tego typka, niż pod paluchami Veromones. „Possibilities” to najbardziej radiowy numer z epki, ale przez to też w jakiś sposób przewidywalny, co akurat nie musi być wadą. Tu bridge, tam refren, zaraz inny bridge, znowu zwrota, ładne outro. Spoko, tym bardziej, że „Between every sides” to kompletne opus magnum. Ta podskórna frustra ukryta w powtarzanym przez większość numeru zaśpiewie to coś, co powinno być jesienno-zimowym soundtrackiem wszystkich nadwrażliwych dziewcząt i chłopców. A że nigdy nim nie będzie, to ich strata. Cała ta piosenkowa opowieść przetykana jest instrumentalnymi miniaturkami brzmiącymi trochę, jakby Telefon Tel Aviv w swojej najbardziej nostalgicznej wersji zabierał się za granie Sigur Rós.

Także, jakbyście nie mieli czego słuchać... Wiecie, następna fajna epka, za którą nie trzeba płacić.

7

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Tomek Milan jest fantastyczny, mimo pozytywnej recenzji nie rozumiem ostatniego zdania spychającego go do czegoś, czego można posłuchać, jeśli cierpi się na nadmiar czasu.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.