Osobiście na tegorocznym openerowym
występie Dry The River nie zjawiłem się, lecz sam fakt, że mimo to wydarzenie
to dotarło do moich oczu i uszu, kilkakrotnie poczytuję za duży komplement dla
młodego zespołu; niektórzy twierdzą wręcz, że ich obecność była najciekawszym
wydarzeniem całego festiwalu, a widownia przyjęła ich tak gorąco, jak TVP
przyjmuje koncerty Sabatonu.
Dla wszystkich zainteresowanych niezorientowanych: Dry The River to taki boysband z gitarami zamiast playbacku, jakim byłby Zakopower, gdyby grał trochę ciekawszą muzykę; swoją twórczość określają mianem gospel-funku granego przez punk-rockowców. Panowie mają na koncie dwie epki, które, jak na przystawki przystało, swojego czasu wzbudziły niemałe zainteresowanie miłośników klimatów „Mumford&Sons”, a w połowie tego roku zaserwowali długograj, który stanowił danie główne; całość – zupełnie smaczna, bez szarży na ambit, ale z pozostawionym apetytem na kolacje. O albumie Shallow Beds więcej zresztą tutaj.
Jeśli Poznań ich nie wykończy, a Warszawa nie znudzi, zapowiadają się trzy świetne show od zespołu już znanego ze swojej żywiołowości zarazem niepozbawionej stosownej dozy wrażliwości. Wydaje się i wrażenie rośnie to z każdym obejrzanym występem, że ich zaangażowanie sceniczne, że posłużę się metaforą, bliższe jest łzom niż wymiotom.
Zerknijcie, wpadajcie, zakochajcie się.
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.