wtorek, 30 października 2012

Recenzja: Tame Impala - "Lonerism" (2012, Modular)

Drugi album Tame Impala wypada dużo lepiej niż debiut.













Przykładami zespołów, które nie udźwignęły ciężaru drugiej płyty, można sypać jak z rękawa. A jeśli zacząłbym wyliczać tych, którzy już nigdy nie podnieśli się po słabym drugim albumie, to nie wystarczy mi miejsca (spokojnie, nie mam żadnych ograniczeń znaków w tej recenzji, to tylko pewna konwencja literacka). Przyznaję, myślałem, że ofiarą jednej z tych wersji zdarzeń padnie Tame Impala. Ale jak się okazuje, rozpatrywanie australijskiej formacji (chociaż „formacja” to za dużo powiedziane, bo za nazwą Tame Impala stoi w zasadzie jedna osoba) w kategorii efemerycznego przebłysku było sporym błędem. Już na debiutanckim longplayu Innerspeaker spiritus movens projektu, czyli Kevin Parker, niemal do perfekcji opanował język psychodelicznego rocka. Na sofomorze natomiast nadal nie tylko swobodnie porusza się w obranej przez siebie estetyce, ale jeszcze ze znakomitym skutkiem wzbogaca ją i poszerza, a przynajmniej dorzuca do niej swoją własną psych-rockową cegiełkę.


A to z tego względu, że Lonerism to nie tylko twór na wskroś mimetyczny. Ale po kolei, wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszego długograja Tame Impala. Innerspeaker był skondensowanym, soczystym, i przede wszystkim świetnym rockowym krążkiem, z kilkoma singlowymi (wręcz popowymi) momentami (chociażby „Alter Ego”, „Desire Be Desire Go” czy „Solitude Is Bliss”). Wszyscy pamiętamy, gdy krytycy wymieniali całe tabuny wykonawców, którymi miał inspirować się Parker podczas rejestrowania debiutanckiego materiału. Najczęściej padały takie nazwy jak Dungen, Circulatory System, The Stone Roses, Cream, Led Zeppelin, Can, The Doors, The Kinks, Pink Floyd, The Beatles (przede wszystkim z okresu 1966-69), wczesny Genesis, Yes, a nawet Jimmy Hendrix czy Eric Clapton. Dziś, gdy już ukazał się drugi krążek, optyka porównawcza trochę się zmieniła. Przeważają takie równania jak The Beatles + Can + Led Zeppelin = Lonerism lub The Flaming Lips + Todd Rundgren + T. Rex = Lonerism albo Pink Floyd + Mercury Rev + Black Sabbath = Lonersim. To oczywiście tylko trzy warianty, bo tych konfiguracji jest zdecydowanie więcej. Z tych przykładów krystalizuje się jednak pewna zależność: istotą sofomora są uzależniające melodie i błogie chorusy, osadzone w nieco przybrudzonej, quasi-repetytywnej, motoryczno-fakturowej plastycznej strukturze, skąpanej w doprawionym tradycyjnymi reverbami i phaserami, a także wieloma innymi digi-efektami, psychodelicznym, słodko-KWAŚNYM sosie. Uff, czyli „jakby nie liczyć”, Parker, dzięki sprawnemu połączeniu wszystkich tych komponentów w jeden zwarty amalgamat, stworzył swoją własną wersję psych-rocka.

I jest to wersja zdecydowanie udana. Bo mówiąc najprościej – Lonerism brzmi zajebiście właściwie pod każdym względem. Pisząc brzmienie, wcale nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o produkcję, bo czy Parker bierze się za wcale przecież niełatwe coverowanie Fleetwood Mac, czy produkuje płytę jednoosobowego elektroniczno-dream-popowego projektu Melody’s Echo Chamber, nie wspominając już o płytach Tame Impala, to zawsze trafia w punkt. Niektórzy zarzucają płycie, że warstwa produkcyjna to tylko sprytny kamuflaż i sposób na ukrycie songwriterskiej miałkości. Ale gdzie tam, nic z tych rzeczy. Tu nie ma  miejsca na słabe momenty i mielizny. Każdy track niesie za sobą inny ładunek emocjonalny, a za sprawą całej palety przeróżnych barw, utwory mienią się sycącym kolorytem, choć na pierwszy rzut oka może brzmi trochę dziwnie. No ale nie ma się co dziwić, w końcu Kevin Parker urasta do jednej z najważniejszych postaci w współczesnej muzyki popularnej i dołącza do świty takich ziomków jak Jorge Elbrecht, Chaz Bundick, Ed McFarlane, a ostatnio Frank Ocean i Kurt Feldman, stając się kolejnym songwriterskim wizjonerem młodego pokolenia.

A to z tego względu, że nie tylko wypracował swój własny styl, ale również wyniósł się chyba na wyżyny swoich możliwości. Zaczyna się od opartego na jednostajnym rytmie kawałka „Be Above It”. Zapętlona mantra „gonna be above it” skutecznie wrzyna się w pamięć i znakomicie wprowadza nas do świata kosmicznych hologramów. Intro kolejnego tracka „Endros Toi” przypomina trochę atmosferę „Why Won’t You Make Up Your Mind”, żeby za chwilę rozpłynąć się w falach psychodelicznych wibracji i przesterowanych gitar. Pierwsza zapowiedź albumu, czyli „Apocalypse Dreams” to z kolei niezwykle harmonijna symbioza rozmarzonego wokalu Parkera, pełnej beztroskich odjazdów melodyki i klasycznego 60s’owego soundu, a wszystko to zamknięte w euforycznej mydlanej bańce. Zagubiony w czasie „Mind Mischief” dostojnie mknie przed siebie. Cały ten zaprzęg napędzają krwiste zeppelinowskie riffy, wpadające do słoika pełnego słodkiego miodu. „Music To Walk Home By” to chyba najlepszy utwór na płycie, a na pewno mój ulubiony. Od ekstatycznego wybuchu swobodnie rozkwita w inkrustowany chwytliwymi motywami tęczowy kwiat (od beatlesowskiego pianina przez dające wytchnienie mostki, aż do soczystej zeppelinowskiej «znowu!» gitary). A przecież jest jeszcze znakomity „Why Won’t They Talk To Me”, którego siłą jest zwłaszcza poruszający refren, chociaż konstrukcja kawałka też wymiata. „Feels Like We Only Go Backwards” w pewnych kręgach już został okrzyczany hymnem współczesnej generacji. Oj tam już hymnem, po prostu kolejny mocny zawodnik w talii i tyle.

Zaraz po nim wynurza się zakurzony epicki jam „Keep On Lying”. Jakie skojarzenia tym razem? Stawiam na improwizowany anturaż á la The Doors, okraszony dziarskim rock'n'rollowym riffem  basu (2:16) i przesterowaną velvetowską solówką (4:19). Tłem dla tych wyczynów jest mozaika z wysamplowanych rozmów i śmiechów, oczywiście w miarę upływu kawałka odpowiednio potraktowanych przez reverb. Wyszło intrygująco, a jakże. Ale jeszcze bardziej intrygujący jest opis kolejnego tracka, który znalazłem na Rymie. Ktoś napisał: «Elephant is the best song since the first track on "Loveless"». Ha! Jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało, to jednak łatwiej w to uwierzyć, niż we wtórność "Elephanta" w stosunku do kawałka "Empire", jakże ambitnej i fenomenalnej kapeli Kasabian. A tak na serio: w tym kawałku ujawnia się glam-rockowy Kevin Parker czy cośtam. Dalej mamy miłą miniaturkę „She Just Won’t Believe Me”, po czym rusza kolejny w zestawie „Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control” (nomen omen najdłuższy utwór na Lonerism). Startuje od kilku powtórzeń tej samej frazy, żeby za chwilę rozwinąć się w miażdżący, pełen dzikości, amorficzny organizm. I na koniec Parker zostawił przejmującą balladkę w duchu (nie może być inaczej) „Imagine”. Przyznaje, słuchając „Sun's Coming Up” można się rozmarzyć. A już na sam koniec dostajemy esencjonalną dla albumu, wyluzowaną improwizację, będącą świetnym dopełnieniem całości.

Kończąc chciałbym przywołać pewien cytat. Chodzi mi mianowicie o słowa Nabokova dotyczące recepcji Ulissesa. Napisał on: «Ulisses jest to struktura wspaniała i solidna, choć nieco przeceniona przez ten typ krytyków, których bardziej interesują idee i generalia bądź "ludzki" aspekt dzieła sztuki niż samo dzieło». To samo można dziś powiedzieć o albumie Lonerism. Nie doszukujmy się w nim rzeczy, których nie ma i nie stwarzajmy wokół niego jakiejś wydumanej mitologii (jakie hymny?). Muzyka broni się sama, więc wszelkie tego typu zabiegi zwyczajnie nie mają sensu. Dlatego wszystkich gorąco zachęcam (muszę?) do słuchania sofomora Tame Impala i finiszuję reckę taką pointą: Przy debiucie często wspominano, że Innerspeaker to świetny wakacyjny soundtrack. Tymczasem Lonerism to nie tylko muzyka na lato, ale na długie, długie lata. I niech tak zostanie.

8.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.