Przykładami zespołów, które nie
udźwignęły ciężaru drugiej płyty, można sypać jak z rękawa. A jeśli zacząłbym wyliczać
tych, którzy już nigdy nie podnieśli się po słabym drugim albumie, to nie
wystarczy mi miejsca (spokojnie, nie mam żadnych ograniczeń
znaków w tej recenzji, to tylko pewna konwencja literacka). Przyznaję,
myślałem, że ofiarą jednej z tych wersji zdarzeń padnie Tame Impala. Ale jak
się okazuje, rozpatrywanie australijskiej formacji (chociaż „formacja” to za
dużo powiedziane, bo za nazwą Tame Impala stoi w zasadzie jedna osoba) w
kategorii efemerycznego przebłysku było sporym błędem. Już na debiutanckim
longplayu Innerspeaker spiritus
movens projektu, czyli Kevin Parker, niemal do perfekcji opanował język
psychodelicznego rocka. Na sofomorze natomiast nadal nie tylko swobodnie
porusza się w obranej przez siebie estetyce, ale jeszcze ze znakomitym skutkiem
wzbogaca ją i poszerza, a przynajmniej dorzuca do niej swoją własną
psych-rockową cegiełkę.
A to z tego względu, że Lonerism to nie tylko twór na wskroś
mimetyczny. Ale po kolei, wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszego długograja
Tame Impala. Innerspeaker był
skondensowanym, soczystym, i przede wszystkim świetnym rockowym krążkiem, z
kilkoma singlowymi (wręcz popowymi) momentami (chociażby „Alter Ego”, „Desire
Be Desire Go” czy „Solitude Is Bliss”). Wszyscy pamiętamy, gdy krytycy
wymieniali całe tabuny wykonawców, którymi miał inspirować się Parker podczas
rejestrowania debiutanckiego materiału. Najczęściej padały takie nazwy jak
Dungen, Circulatory System, The Stone Roses, Cream, Led Zeppelin, Can, The
Doors, The Kinks, Pink Floyd, The Beatles (przede wszystkim z okresu 1966-69),
wczesny Genesis, Yes, a nawet Jimmy Hendrix czy Eric Clapton. Dziś, gdy już
ukazał się drugi krążek, optyka porównawcza trochę się zmieniła. Przeważają takie równania jak The Beatles +
Can + Led Zeppelin = Lonerism lub The
Flaming Lips + Todd Rundgren + T. Rex = Lonerism
albo Pink Floyd + Mercury Rev + Black Sabbath = Lonersim. To oczywiście tylko trzy warianty, bo tych
konfiguracji jest zdecydowanie więcej. Z tych przykładów krystalizuje się
jednak pewna zależność: istotą sofomora są uzależniające melodie i błogie
chorusy, osadzone w nieco przybrudzonej, quasi-repetytywnej,
motoryczno-fakturowej plastycznej strukturze, skąpanej w doprawionym tradycyjnymi
reverbami i phaserami, a także wieloma innymi digi-efektami, psychodelicznym,
słodko-KWAŚNYM sosie. Uff, czyli „jakby nie liczyć”, Parker, dzięki sprawnemu
połączeniu wszystkich tych komponentów w jeden zwarty amalgamat, stworzył swoją
własną wersję psych-rocka.
I jest to wersja zdecydowanie
udana. Bo mówiąc najprościej – Lonerism
brzmi zajebiście właściwie pod każdym względem. Pisząc brzmienie, wcale nie
chodzi mi tu tylko i wyłącznie o produkcję, bo czy Parker bierze się za wcale
przecież niełatwe coverowanie
Fleetwood Mac, czy produkuje płytę jednoosobowego elektroniczno-dream-popowego
projektu Melody’s Echo Chamber, nie wspominając już o płytach Tame Impala, to
zawsze trafia w punkt. Niektórzy zarzucają płycie, że warstwa produkcyjna to
tylko sprytny kamuflaż i sposób na ukrycie songwriterskiej miałkości. Ale gdzie
tam, nic z tych rzeczy. Tu nie ma
miejsca na słabe momenty i mielizny. Każdy track niesie za sobą inny
ładunek emocjonalny, a za sprawą całej palety przeróżnych barw, utwory mienią
się sycącym kolorytem, choć na pierwszy rzut oka może brzmi trochę dziwnie. No
ale nie ma się co dziwić, w końcu Kevin Parker urasta do jednej z
najważniejszych postaci w współczesnej muzyki popularnej i dołącza do świty
takich ziomków jak Jorge Elbrecht, Chaz Bundick, Ed McFarlane, a ostatnio Frank
Ocean i Kurt Feldman, stając się kolejnym songwriterskim wizjonerem młodego
pokolenia.
A to z tego względu, że nie tylko
wypracował swój własny styl, ale również wyniósł się chyba na wyżyny swoich
możliwości. Zaczyna się od opartego na jednostajnym rytmie kawałka „Be Above
It”. Zapętlona mantra „gonna be above it”
skutecznie wrzyna się w pamięć i znakomicie wprowadza nas do świata kosmicznych
hologramów. Intro kolejnego tracka „Endros Toi” przypomina trochę atmosferę „Why
Won’t You Make Up Your Mind”, żeby za chwilę rozpłynąć się w falach
psychodelicznych wibracji i przesterowanych gitar. Pierwsza zapowiedź albumu,
czyli „Apocalypse Dreams” to z kolei niezwykle harmonijna symbioza rozmarzonego
wokalu Parkera, pełnej beztroskich odjazdów melodyki i klasycznego 60s’owego
soundu, a wszystko to zamknięte w euforycznej mydlanej bańce. Zagubiony w
czasie „Mind Mischief” dostojnie mknie przed siebie. Cały ten zaprzęg napędzają
krwiste zeppelinowskie riffy, wpadające do słoika pełnego słodkiego miodu. „Music
To Walk Home By” to chyba najlepszy utwór na płycie, a na pewno mój ulubiony.
Od ekstatycznego wybuchu swobodnie rozkwita w inkrustowany chwytliwymi motywami
tęczowy kwiat (od beatlesowskiego pianina przez dające wytchnienie mostki, aż
do soczystej zeppelinowskiej «znowu!» gitary). A przecież jest jeszcze
znakomity „Why Won’t They Talk To Me”, którego siłą jest zwłaszcza poruszający
refren, chociaż konstrukcja kawałka też wymiata. „Feels Like We Only Go
Backwards” w pewnych kręgach już został okrzyczany hymnem współczesnej
generacji. Oj tam już hymnem, po prostu kolejny mocny zawodnik w talii i tyle.
Zaraz po nim wynurza się
zakurzony epicki jam „Keep On Lying”. Jakie skojarzenia tym razem? Stawiam na
improwizowany anturaż á la The Doors, okraszony dziarskim rock'n'rollowym
riffem basu (2:16) i przesterowaną
velvetowską solówką (4:19). Tłem dla tych wyczynów jest mozaika z wysamplowanych
rozmów i śmiechów, oczywiście w miarę upływu kawałka odpowiednio potraktowanych
przez reverb. Wyszło intrygująco, a jakże. Ale jeszcze bardziej intrygujący
jest opis kolejnego tracka, który znalazłem na Rymie. Ktoś napisał: «Elephant is the best song since
the first track on "Loveless"». Ha! Jakkolwiek śmiesznie by to
nie brzmiało, to jednak łatwiej w to uwierzyć, niż we wtórność
"Elephanta" w stosunku do kawałka "Empire", jakże ambitnej
i fenomenalnej kapeli Kasabian. A tak na serio: w tym kawałku ujawnia się glam-rockowy
Kevin Parker czy cośtam. Dalej
mamy miłą miniaturkę „She Just Won’t Believe Me”, po czym rusza kolejny w
zestawie „Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control”
(nomen omen najdłuższy utwór na Lonerism).
Startuje od kilku powtórzeń tej samej frazy, żeby za chwilę rozwinąć się
w miażdżący, pełen dzikości, amorficzny organizm. I na koniec Parker zostawił
przejmującą balladkę w duchu (nie może być inaczej) „Imagine”. Przyznaje,
słuchając „Sun's Coming Up” można się rozmarzyć. A już na sam koniec dostajemy
esencjonalną dla albumu, wyluzowaną improwizację, będącą świetnym dopełnieniem
całości.
Kończąc chciałbym przywołać
pewien cytat. Chodzi mi mianowicie o słowa Nabokova dotyczące recepcji Ulissesa. Napisał on: «Ulisses jest to struktura wspaniała i
solidna, choć nieco przeceniona przez ten typ krytyków, których bardziej
interesują idee i generalia bądź "ludzki" aspekt dzieła sztuki niż
samo dzieło». To samo można dziś powiedzieć o albumie Lonerism. Nie doszukujmy się w nim rzeczy, których nie ma i nie
stwarzajmy wokół niego jakiejś wydumanej mitologii (jakie hymny?). Muzyka broni
się sama, więc wszelkie tego typu zabiegi zwyczajnie nie mają sensu. Dlatego
wszystkich gorąco zachęcam (muszę?) do słuchania sofomora Tame Impala i
finiszuję reckę taką pointą: Przy debiucie często wspominano, że Innerspeaker to świetny wakacyjny
soundtrack. Tymczasem Lonerism to nie
tylko muzyka na lato, ale na długie, długie lata. I niech tak zostanie.
8.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.