Efterklang zawsze słynęli z tego, że grali niby to ładne piosenki, ale za którymi czaiła się straszliwa nuda i brak spektakularnych emocji. Tak było na Parades, na Magic Chairs również. Najciekawiej Duńczycy prezentowali się, jak to zwykle bywa, przy okazji debiutu, ale Tripper ukazało się tak dawno temu, że najstarsi górale nie pamiętają tamtych nagrań. Z wielkim sceptycyzmem i zachowawczością podchodziłem do najnowszego albumu tego kopenhaskiego tria i w sumie można mówić o zaskoczeniu. Tym pozytywnym, bo Piramida prezentuje się ładnie i stosunkowo równo.
Jasne, pewnie zaraz wyjdę na
impertynenta, który nie zachwyca się pięknymi muzycznymi pejzażami znad
fiordów. Że nie czuję tego uroku bijącego z nagrań Sigur Rós, Bjork mnie nudzi,
a Of Monsters and Men chętnie bym zepchnął ze sceny podczas ich koncertu.
Dlatego w przypadku Efterklang jakoś nigdy nie pasowało mi do nich określenie
„Dobre, bo duńskie; bo ze Skandynawii”. Prawda jest taka, że od wydania Tripper zespół zaliczał – z każdym
kolejnym albumem – linię pochyłą w dół. Ale w osiem lat po wypuszczeniu debiutu
przyszedł czas na Piramidę, która w
przypadku dyskografii Efterklang działa niczym trampolina – odbija się od
miernego Magic Chairs i wznosi zespół
tak wysoko, jak jeszcze nigdy nie był.
Tytułowa Piramida to miasteczko ulokowane
hen, hen daleko na północ, gdzieś nieopodal Bieguna Północnego, które niegdyś
było osadą szwedzką, następnie – leżąc na obecnym terytorium Norwegii –
radziecką osadą górniczą. I tyle by było tytułem wstępu, gdyby nie fakt, że
muzycy postanowili zrobić sobie wycieczkę i nagrać swoisty koncept-album
inspirowany tym prawdziwym miastem duchów.
Zaczyna się naprawdę ładnie i tak
jest praktycznie przez całą płytę. Otwierające „Hollow Mountain” z miejsca
pokazuje, że Piramida jest albumem wyjątkowym.
Efterklang bawią się ciszą, echowymi pogłosami, industrialną otoczką
miasteczka, pięknym instrumentarium (czytaj: smyki) i muzycznymi pejzażami
rozciągającymi się na całe utwory. Nie jest to może coś innowacyjnego; coś,
przez co Duńczycy znajdą się w moim topie wykonawców, ale tymi kilkoma prostymi
zabiegami sprawili, że ich czwartej płyty słucha się przyjemnie, na tak zwanym
pełnym luzie.
Z każdego nagrania bije widoczny
i słyszalny smutek. I czy to będzie wysoki śpiew Caspera Clausena, czy spłaszczony
wokal jak np. u Chrisa Martina (wspomniane „Hollow Mountain”), brzmi to
wszystko przekonująco. Nad kawałkami unosi się aura tej klimatycznej
Skandynawii, mroźnych i ciemnych poranków, bladego słońca i senności; warunków, które sprzyjają wiecznej depresji,
codziennym zapiciom, a powolne tempo w „Sedna” tak jakby rozjaśnia przyczyny
tak częstych samobójstw w tamtejszych rejonach. Nie są to oczywiście czynniki,
które należałoby rozpatrywać jako minus albumu, ale właśnie pozytywy. Te
cząstki, które budują urokliwy obraz Piramidy.
Kapitalnie wypadają trąbki w „Apples”, które zgrabnie komponują się z jakby
sztywną perkusją i klawiszami, nieźle prezentuje się wokal Clausena na
wysokości „All kind of way…”.
Słabe momenty, a jakże!, są.
„Told to be Fine” momentami usypia, a momentami zespół traci swoją tożsamość.
Falsetowe chórki brzmią jak u Bon Iver, przez
co gdzieś gubi się ten skandynawski chłód Efterklang. Nie sprawdza się też
zamykający album „Monument”. Ostatni utwór zupełnie nieudanie spina cały materiał,
zostawiając po sobie niesmak, skojarzenia z wymieszaniem twórczości Mike’a
Oldfielda z Mount Eerie. Blado na tle
takich perełek jak „The Ghost”, „Black Summer” czy „Between the Walls” wypadają
“The Living Layer” i “Dreams Today”, które, między prawdą a Bogiem, mają sobą
niewiele do zaoferowania poza smędnym plumkaniem I usypiającymi pejzażami
dźwięku.
Efterklang nagrali stosunkowo
spójny album. Piramida nie jest
pozbawiona wad, ale słucha jej się przyjemnie, a już na pewno najlepiej z całej
dyskografii Duńczyków. Nie jest to płyta nie-wiadomo-jak-dobra, ale solidna i
taka, do której będzie chciało się wracać co jakiś czas.
6
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.