Jeśli to miał być żart, to wyszedł bardzo niesmaczny. Jeśli
oni tak na serio, czas umierać. Matt i Kim nigdy nie robili jakiejś wybitnej
muzyki, ich kawałkami bardziej niż słuchacze cieszyła się pewnie – i to poprzez
politowanie – rodzina. Ale Lightning przechodzi
ludzie pojęcie.
Umówmy się – gdyby nadal działały obozy pracy, to Johnson i
Schifino dostaliby od burmistrza Nowego Jorku bilet na pierwszy autobus, bez
możliwości spakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Gdyby WHO bardziej
przejmowało się losami ludzkiego zdrowia, studio, w którym Matt and Kim
nagrywali album, zostałoby otoczone folią, jak kamienica w pierwszej części
„REC”. Gdyby Matt i Kim mieli w sobie
choć trochę empatii, to wiedzieliby, że takiej płyty po prostu nie można
nagrać, że nie wypada. Nie ma zrozumienia na tym świecie i litości.
Lightning można by
było rozpatrywać w kategorii żartu-suchara lub przemówienia premiera, że kurs
euro po 4.50 jest dobry – wszyscy patrzą, wszyscy słuchają i nikogo to nie
bawi, nikt nie rozumie. W przypadku tego ekonomicznego stwierdzenia można
spróbować jeszcze zrozumieć. Temat albumu lepiej porzucić. Kwas? Spirytus z
Czech? Krokodyl przemycony przez handlarzy dywanów? Bo jak inaczej wytłumaczyć
słabe disco złączone z jeszcze gorszym dubstepem, miernym popem i próbą
przełożenia tego na indie-popowy grunt? Najprościej (i najprzyjemniej) byłoby
to po prostu zamknąć, album wyłączyć i zapomnieć.
Ktoś stwierdził, że muzyka gitarowa poszła do lamusa, że
słuchanie indie(rocka) jest słabe, że czas na drony, ambienty i popieprzoną,
niezrozumiałą przez nikogo elektronikę. Może to i prawda, choć albumy takich
formacji jak Dinosaur Jr, Plum czy Ringo Deathstarr zdają się to podejście
podważać. Ja pokusiłbym się o stwierdzenie, że nadchodzi zmierzch indiepopowo-elektronicznych
„artystów”. Kiedyś płyty Matt and Kim były jeszcze całkiem znośne, co
poniektórych ich fragmentów dawało się słuchać, chociaż wcale pupki nie grzały.
Lightning, można rzec, wnosi zupełnie
nową jakość w nagrania duetu. Nową, co nie do końca oznacza lepszą.
„Let’s Go” jeszcze złe nie jest. Otwierający płytę utwór
nawiązuje do starych nagrań Amerykanów – kompozycji radosnych, skocznych i tych
od stóp do głów wypełnionych miłosnym feelingiem dwójki zachowanych w sobie
osób. Ktoś może powiedzieć, że jest tak słodko, że brakuje tylko Biebera
opitego mlekiem i będzie to wielką częścią prawdy, jednak „Let’s Go” to
najlepszy – i jedyny kojarzący się tą ciekawszą stroną Matt & Kim –
kawałek.
„Now” także, chociaż przez chwilę, która trwa raptem do 48
sekundy, przypomina działalność zespołu z okresu Grand. Potem zaczyna się już, trwający przez praktycznie całe Lightning, przekrój przez „muzykę
świata”, czyli znane i lubiane w przęsławickiej Panoramie, warszawskim
Lucidzie, podpoznańskim Ekwadorze czy wrocławskim Metropolis klimaty. Są słabe
hiphopowe bity, dyskotek…klubowe podkłady rodem z najnowszych nagrań Jeniffer
Lopez i Pitbullem na featuringu czy syntezatory zapożyczone z „We Found Love”
Rihanny i tego, którego imienia nie wolno wymawiać który „stworzył disco”.
Refren w „Now” jest tak „czarny”, że Funky Filon jako jedyny byłby w stanie
usmażyć takie bity. Innowacja linii melodycznej w „It’s Alright” przechodzi
ludzkie pojęcie. Raz, że całościowo zerżnięty z kawałka Rihanny, a dwa, że
skoro już ściągnięty, to chociaż mogli użyć motywu z dobrego utworu.
„Overexposed” brzmi jak naszprycowany pigułami opos w poszukiwaniu jedzenia.
Dla kontrastu „I Said” przedstawia tegoż samego oposa, gdy zszedł z niego cały
narkotyk, a pokarmu, jak nie było, tak nie ma.
Faworytem, prawdziwym highlightem Lightning jest jednak „Tonight”, gdzie poziom absurdu i braku
dobrego smaku przekroczył wszelkie progi krytyczne. Wokal Matta i tak jest
przez większość (poza „Let’s Go”) kawałków nie do zniesienia, ale te
wyciągnięte sylaby i maksymalnie wydłużone, podłożone pod marną dyskotekę
„Tonight” jest tak nieznośne, jak nieznośne jest wstawanie o piątej rano, gdy
do czwartej dwadzieścia piło się ze znajomymi denaturat przesączany przez
bułeczkę. Nie pomaga rozstrojony syntezator i dogorywająca syrena strażacka. Z
„Tonight” może równać się jedynie „I Wonder” – banger, jakiego nie
powstydziłoby się Ting Tings na nowej płycie. „Ten Dollars I Found”? Wolne
żarty; zespół powinien tyle płacić każdemu słuchaczowi za posłuchanie Lightning. I nieważne, czy płytę kupił (i
przegrał życie; stracił szacunek u ziomków na Dębcu; został skrojony prawie pod
własnym domem), czy ściągnął ją nielegalnie z Internetu (stracił jakieś
pięćdziesiąt megabajtów transferu).
Dobrnął ktoś do końca płyty? Zatem posłuchajcie: tak wygląda
nieleczone ADHD u ucznia na kwasie.
2.5
Piotr Strzemieczny
Piotr Strzemieczny
piękna recka <3
OdpowiedzUsuń