sobota, 13 października 2012

Recenzja: Matt and Kim - "Lightning" (2012, FADER)


Jeśli to miał być żart, to wyszedł bardzo niesmaczny. Jeśli oni tak na serio, czas umierać. Matt i Kim nigdy nie robili jakiejś wybitnej muzyki, ich kawałkami bardziej niż słuchacze cieszyła się pewnie – i to poprzez politowanie – rodzina. Ale Lightning przechodzi ludzie pojęcie.
                                                                                                                             









Umówmy się – gdyby nadal działały obozy pracy, to Johnson i Schifino dostaliby od burmistrza Nowego Jorku bilet na pierwszy autobus, bez możliwości spakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Gdyby WHO bardziej przejmowało się losami ludzkiego zdrowia, studio, w którym Matt and Kim nagrywali album, zostałoby otoczone folią, jak kamienica w pierwszej części „REC”. Gdyby  Matt i Kim mieli w sobie choć trochę empatii, to wiedzieliby, że takiej płyty po prostu nie można nagrać, że nie wypada. Nie ma zrozumienia na tym świecie i litości.


Lightning można by było rozpatrywać w kategorii żartu-suchara lub przemówienia premiera, że kurs euro po 4.50 jest dobry – wszyscy patrzą, wszyscy słuchają i nikogo to nie bawi, nikt nie rozumie. W przypadku tego ekonomicznego stwierdzenia można spróbować jeszcze zrozumieć. Temat albumu lepiej porzucić. Kwas? Spirytus z Czech? Krokodyl przemycony przez handlarzy dywanów? Bo jak inaczej wytłumaczyć słabe disco złączone z jeszcze gorszym dubstepem, miernym popem i próbą przełożenia tego na indie-popowy grunt? Najprościej (i najprzyjemniej) byłoby to po prostu zamknąć, album wyłączyć i zapomnieć.

Ktoś stwierdził, że muzyka gitarowa poszła do lamusa, że słuchanie indie(rocka) jest słabe, że czas na drony, ambienty i popieprzoną, niezrozumiałą przez nikogo elektronikę. Może to i prawda, choć albumy takich formacji jak Dinosaur Jr, Plum czy Ringo Deathstarr zdają się to podejście podważać. Ja pokusiłbym się o stwierdzenie, że nadchodzi zmierzch indiepopowo-elektronicznych „artystów”. Kiedyś płyty Matt and Kim były jeszcze całkiem znośne, co poniektórych ich fragmentów dawało się słuchać, chociaż wcale pupki nie grzały. Lightning, można rzec, wnosi zupełnie nową jakość w nagrania duetu. Nową, co nie do końca oznacza lepszą.

„Let’s Go” jeszcze złe nie jest. Otwierający płytę utwór nawiązuje do starych nagrań Amerykanów – kompozycji radosnych, skocznych i tych od stóp do głów wypełnionych miłosnym feelingiem dwójki zachowanych w sobie osób. Ktoś może powiedzieć, że jest tak słodko, że brakuje tylko Biebera opitego mlekiem i będzie to wielką częścią prawdy, jednak „Let’s Go” to najlepszy – i jedyny kojarzący się tą ciekawszą stroną Matt & Kim – kawałek.
„Now” także, chociaż przez chwilę, która trwa raptem do 48 sekundy, przypomina działalność zespołu z okresu Grand. Potem zaczyna się już, trwający przez praktycznie całe Lightning, przekrój przez „muzykę świata”, czyli znane i lubiane w przęsławickiej Panoramie, warszawskim Lucidzie, podpoznańskim Ekwadorze czy wrocławskim Metropolis klimaty. Są słabe hiphopowe bity, dyskotek…klubowe podkłady rodem z najnowszych nagrań Jeniffer Lopez i Pitbullem na featuringu czy syntezatory zapożyczone z „We Found Love” Rihanny i tego, którego imienia nie wolno wymawiać który „stworzył disco”. Refren w „Now” jest tak „czarny”, że Funky Filon jako jedyny byłby w stanie usmażyć takie bity. Innowacja linii melodycznej w „It’s Alright” przechodzi ludzkie pojęcie. Raz, że całościowo zerżnięty z kawałka Rihanny, a dwa, że skoro już ściągnięty, to chociaż mogli użyć motywu z dobrego utworu. „Overexposed” brzmi jak naszprycowany pigułami opos w poszukiwaniu jedzenia. Dla kontrastu „I Said” przedstawia tegoż samego oposa, gdy zszedł z niego cały narkotyk, a pokarmu, jak nie było, tak nie ma.

Faworytem, prawdziwym highlightem Lightning jest jednak „Tonight”, gdzie poziom absurdu i braku dobrego smaku przekroczył wszelkie progi krytyczne. Wokal Matta i tak jest przez większość (poza „Let’s Go”) kawałków nie do zniesienia, ale te wyciągnięte sylaby i maksymalnie wydłużone, podłożone pod marną dyskotekę „Tonight” jest tak nieznośne, jak nieznośne jest wstawanie o piątej rano, gdy do czwartej dwadzieścia piło się ze znajomymi denaturat przesączany przez bułeczkę. Nie pomaga rozstrojony syntezator i dogorywająca syrena strażacka. Z „Tonight” może równać się jedynie „I Wonder” – banger, jakiego nie powstydziłoby się Ting Tings na nowej płycie. „Ten Dollars I Found”? Wolne żarty; zespół powinien tyle płacić każdemu słuchaczowi za posłuchanie Lightning. I nieważne, czy płytę kupił (i przegrał życie; stracił szacunek u ziomków na Dębcu; został skrojony prawie pod własnym domem), czy ściągnął ją nielegalnie z Internetu (stracił jakieś pięćdziesiąt megabajtów transferu).

Dobrnął ktoś do końca płyty? Zatem posłuchajcie: tak wygląda nieleczone ADHD u ucznia na kwasie.  

2.5
Piotr Strzemieczny

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.