sobota, 6 października 2012

Recenzja: Grizzly Bear - "Shields" (2012, Warp)


Słucham i słucham i nie mogę się nadziwić. Grizzly Bear nagrali album jeszcze lepszy niż Veckatimest!













Jasne, stwierdzenie, że zespół Eda Droste’a nagrał dobrą płytę to żadna nowość, bo przecież każda z pozycji Grizzly Bear prezentowała i nadal prezentuje wysoki poziom. Jednak nawet jeśli Yellow House czy Horn of Plenty powalały jakością i siłą refrenów poszczególnych kawałków, to chorusy na Shields są niczym rajdy Piszczka w ubiegłym sezonie Bundesligi – zabójcze. A co dopiero same utwory! Klasa sama w sobie.

Amerykanie zawsze grali muzykę, może stylistycznie odmienną do Tindersticks, ale z taka samą wagą elegancji i dostojności, co u zespołu z Nottingham. Jasne, porównać oba składy to jak wziąć pod lupę UKS Siekierki i np. Jezioraka Iławę, ale chodzi właśnie o tę skalę kompozycyjnej gracji i samą grę na emocjach. A Grizzly Bear potrafią to robić znakomicie. Już pierwszy kawałek na płycie, „Sleeping Ute”, daje nadzieję na coś bardzo ładnego. Chamberowe riffy otwierające utwór, do których stopniowo dochodzą cymbały i charakterystyczny, wypełniony niepewnością śpiew Daniela Rossena sprawiają, że słuchając „Sleeping Ute” siedzi się prawie jak na szpilkach i czeka na więcej. Owo „więcej” jednak nie nadchodzi i wraz z numerem dwa za mikrofon wraca Droste (swoją drogą kapitalne, pełne melancholii zakończenie Rossena, gdy wyśpiewuje „I can’t help myself”), a do samej muzyki wbija się ogrom radosnej melodii, dynamicznej perkusji i jeden z bardziej chwytających refrenów ostatnich miesięcy („Step down, just once learn how to be alone/ Step down, just once learn how to be alone/ Come get what's lost, what's left before it's gone”). Całościowo „Speaking in Rounds” odbierać można jako jeden z faworytów na top dziesięć singli roku (jeśli chłopacy oczywiście zdecydują się jeszcze jakiś wybrać i to będzie ten). Chociaż z drugiej strony – tej singlowej – „Speaking…” ma poważnego konkurenta w postaci „Yet Again”. Grizzly Bear niby odwołują się do swoich folkopopowych korzeni, tych, którymi urzekają od dobrych kilku lat, jednak w tle gdzieś majaczy ta niechlujna, grana jakby od niechcenia gitara. To oczywiście nie umniejsza wartości utworu, bo w nim po prostu wszystko idelanei współgra. Klawisze, perkusja, liryki i wokal, w którym Droste wydłuża ostatnie sylaby. A to kakofoniczne, trącące lekko psychodelą zakończenie? Klasa sama w sobie. „The Hunt” to chwila wyciszenia, w której Grizzly Bear najbliżej do „Foreground” z Veckatimest. Jest ładnie, spokojnie i niesamowicie prosto. Klawisze, smętny śpiew i całkowity brak jakiejkolwiek energii.

Jednak Shields nie jest pozbawione błędów. Amerykanie strasznie wymęczyli się w „Sun in Your Eyes” czy „What’s Wrong”, z którym – z racji tytułu, gdy jeszcze nie słyszałem samego kawałka – wiązałem nadzieje (ta wrażliwość i wrodzona melancholia) całkiem sporych rozmiarów. Wyszło nie za ciekawie, melodyjnie wręcz nudno. Poza tymi dwoma wyjątkami Grizzly Bear albo prezentują prawdziwe highlighty (wspomniane wyżej „Speaking in Rounds”, oba single czy „A Simple Answer” – kolejne propsy za refren) albo pozycje mocne, w takim „niedźwiadkowym stylu” jeśli chodzi o poziom („Gun-Shy” i mocna „Half Gate”). Rozpisywać się na temat „Adelmy” nie ma sensu, bo to chyba raczej przerywnik niż pełnoprawny utwór.

Czwarty długograj Grizzly Bear prezentuje się bodajże jako najlepsza płyta zespołu. I nawet jeśli są te dwie wpadki, to jest to kawał naprawdę dobrej muzyki. Dla koneserów smętnych brzmień kolejna pozycja obowiązkowa. Fanboje formacji nie zawiodą się, a osoby, które mają styczność z Amerykanami dopiero przez Shields? To dobre pytanie, ale powinni być zadowoleni.

7/10

Piotr Strzemieczny



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.