środa, 24 października 2012

Recenzja: Converge – "All We Love We Leave Behind" (2012, Epitaph)‎

Pitchfork sieknął statement, w którym twierdzi, że "Converge to Black Flag naszego pokolenia". To mocne słowa i ciężko się pod nimi podpisać. Pewne są jednak dwie rzeczy. Converge to jeden z najważniejszych zespołów wywodzących się ze sceny hardcore/punk ostatnich dwóch dekad i na sto procent warto obadać ich nowy album.












Siedem lat temu przeczytałem w jakimś zachodnim zinie czy w necie, że Converge gra tzw. "chaos metalcore". Do tej pory jest to jedna z bardziej cheessy etykietek, z jakimi się spotkałem. Szuflada, która nie była w stanie pomieścić tego, co wyczyniał ten band. W tamtych czasach metalcore był wszędzie, ale przeżuł się okrutnie wypluwając plastikowe bękarty pokroju deathcore'owych death metal wannabies. Converge to band, który jest spoiwem ciężkich, metalowych brzmień z motoryką i kompozycyjnym brudem punkrocka. Już od wczesnych płyt tworzyli na tyle oryginalnie, że sporo hamburgerowych, hardcore'owych purystów kręciło nosem. Nie czarujmy się, typy z Converge nie są koledżowymi hardcore-kids z klasy średniej. Nie garną się też do getto mentalu, najków na sprężynie czy chronicznego poprawiania full capów.


Otwierający album "Aimless Arrow" to chyba najbardziej rzewny utwór na płycie. Opowiada o tym jak łatwo popadamy w sidła ululani przez własne ego. Wydaje nam się, że dokonaliśmy najlepszego wyboru, ale codziennie budzimy się struci poczuciem winy. Tkwiąc niezmiennie w matni konsekwencji. Patos, emocjonalny ekshibicjonizm? Teksty Bannona zawsze były bardzo osobiste, ale słuchając, tudzież czytając wkładkę nie odnosi się wrażenia, że są wymuszone czy pozowane. Jeżeli komuś to nie odpowiada to lepiej żeby wysiadł od razu i darował sobie słuchanie tej płyty.

Po w miarę lajtowym numerze na podwójnym kopycie wjeżdża "Trespasses", który z powodzeniem mógłby być niepublikowanym utworem z Jane Doe albo No Heroes. Następny jest chaotyczny "Tender Abuse". Damn, czego tu nie ma (a jest to najkrótszy kawałek na płycie). Blasty, zajebiście dobre zwolnienie tempa w drugim etapie utworu. Bannon, mając baczenie na to, co wyprawia sekcja, na przemian charczy papą lub z przejęciem wokalizuje czyściej. "Sadness Comes Home" otwiera się znakomitym death'n'rollowym riffem. Nie lubię porównywać kapel ich pokroju do kogoś, ale niekiedy ciężko jest w muzyce pokazać coś naprawdę nowego. Numer zamyka się tym samym, klawym riffem przywodzącym na myśl Entombed. Mam wrażenie, że Nate Newton (grający również w Doomriders i Old Man Gloom) maczał ostro paluchy przy tworzeniu tego numeru. Nie byłbym sobą jakbym się do czegoś nie przyczepił. Nie do końca siedzą mi te Mastodonowe złote gówienka, ale żeby zagrać coś, takiego trzeba posiadać umiejętności na odpowiednim poziomie. Podejrzewam, że gdybym sam wiedział jak to zrobić, ręka również by mnie świerzbiła, żeby trochę powydziwiać. Brudny, hałaśliwy wykolejeniec o nazwie "Empty on the Inside" to mój osobisty faworyt. Nie należy oceniać książki po okładce. Kawałek ma elektryzujące, klimatyczne wnętrze. W samym jego środku usłyszymy tekst melodeklamowany z iście konwulsyjnym wycieńczeniem.

"Sparrow's Fall" to krótka galopada, w której oprócz Bannona ostro piłuje japę również Newton. Tu też gdzieniegdzie pojawiają się te przywodzące Mastodona "wróble ćwirki". Kolejny kawałek to jeden z lepszych utworów na płycie. "Glacial Pace" zaczyna się niesamowicie neurotycznie, później jest nieprzyjemnie i ospale (w dobrym, masochistycznym tego słowa znaczeniu). Ten kawałek przelewa się jak obca, oleista substancja w szklance wody. Następnie kopie mocniej, a potem leje czym popadnie oszołomionego słuchacza. Chórki na końcu i schizolski riff to już dobijanie leżącego. Takie kawałki robił stary Converge, kiedy słuchałem ich w czasach liceum. Cholernie cieszę się, że są w stanie wymościć coś równie dobrego. "Vicious Muse" zaczyna się nietypowo (heh, obczajcie sami). Ten kawałek to brzeszczot, który jest kolejnym świadectwem, że mamy do czynienia z typami, którzy mimo długiego stażu nie mają zamiaru obcyndalać się w tańcu. Trzeba mieć naprawdę dobry burdel na strychu, a do tego umiejętności kompozycyjne, aby w spokojnym tempie drążyć niepokojące koleiny. Taki jest właśnie "Veins and Veils", wbrew pozorom całkiem punkowy numer. "Coral Blue" to dający nieco wytchnienia anthem - kolejny utwór na tej płycie, który mocno zapada w pamięci. Takie quasi-balladowe kawałki były zawsze mocno stroną Converge. Fajnie, że taka kompozycja również znalazła się All We Love We Leave Behind. "Shame In The Way" to kosa, gdzie przeplatają się pancerne zwolnienia, thrashowe tempo, na koniec pojawia się dodający syfu przester na wokalizach Bannona. Jeszcze raz nawiązanie do unikalnego stylu, który wypracowali sobie na przestrzeni tylu lat działalności. "Precipice" to najspokojniejszy numer na płycie. Początek przywodzi na myśl lajtowe numery z You Fail Me, ale później pianino w tle i reszta aranżacji wyprowadzają nas z takiego błędnego toku rozumowania. Po "All We Love We Leave Behind" jest jeszcze "Predatory Glow", które jest mosiężnym toporem, ale warto się skupić mocniej na tytułowym numerze. Utwór o tym samym tytule co album może dla niektórych nieść pesymistyczny, nihilistyczny ładunek, a nic bardziej błędnego. Nie chcę się robić ckliwy, ale wertując teksty Bannona zawsze widziałem coś więcej. W mroku, z którego czerpie ten band, zawsze iluminowało jakieś światło. Coś szczerego, co pozwalało iść dalej, coś solidnie pokrzepiającego. To chyba to, do czego ciągną wrażliwe, inteligentne dzieciaki zawiedzione tym, co ma im do zaoferowania obieg oficjalnej kultury.

Ten album spokojnie można postawić na półce obok Jane Doe, Unloved and Weeded Out, You Fail Me czy No Heroes. Converge cały czas posiada to "coś", co czyni go nieprzeciętnym kwartetem.

9

Grzegorz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.