I to właśnie oczekiwania związane z nazwiskami i
powiązanymi z nimi składami (między innymi Made In Poland, Kiev Office, The Transsistors)
sprawiły, że płyta jakoś nie może mnie zachwycić. Może to zły trop, może
powinienem posłuchać tego, jakby to był debiut ludzi niezwiązanych wcześniej z
żadnym projektem, ale to przecież doświadczeni muzycy, od których oczekuje się
trzymania pewnego poziomu. Dlatego końcowa nota, którą wystawiłem pod tekstem We
Will Sea, to nota wystawiana w skali wygórowanych oczekiwań, a nie w skali
żółtodzioby znad morza.
Ktoś spodziewający się miksu noise’owych wygrzewów spod znaku ostatnich dokonań
Kiev Office, zimnofalowej dekadencji Made In Poland albo eklektyzmu w stylu
Kobiet, albo Transsistorsów, raczej się tą płytą rozczaruje. Owszem da się
niekiedy wychwycić charakterystyczne chaotyczne motywy Miegonia („Free Fall”),
gdzieś tam po kanałach pałętają się industrialne, trochę killingjoke'owe
smaczki, w które Piotr Pawłowski bawił się w niektórych nagraniach Made In
Poland. Nie zmienia to jednak faktu, że … pod względem klimatu i kompozycji
wszystko brzmi, jakby hitem sezonu było Stupid dream Porcupine Tree, a
panowie postanowili doprawić je trochę Nine Inch Nails z okresu With teeth.
W sumie pomysł niczego sobie, ale trochę rzeczy nie powychodziło.
„Wiesz co stanie się za chwilę (…) I jaki
będzie następny dźwięk” - ten fragment tekstu ostatniego na płycie „Free of
Drugs” najlepiej opisuje bolączkę niektórych fragmentów tej płyty. Agresywne
wybuchy, jak w pierwszym na płycie „The Shipyard”, które w zamierzeniu pewnie
miały zaskakiwać, są proste do przewidzenia. Nie pomaga w tym maniera wokalna
stojącego za mikrofonem Rafała Jurewicza, szczególnie, gdy ze Stevena Wilsona
chce się przeistoczyć w gardłującego Trenta Reznora.
Druga sprawa to teksty. Mogłoby się zdawać, że nawijając po angielsku można mówić właściwie cokolwiek, ale do cholery. Faaaaaajerrrrrr lajk dizzzajer? Są jakieś granice. „Między kobietą a mężczyzną”, gdzie sporo się dzieje pod względem brzmienia, jak na mój gust jest położone przez tekst. „Mówiliśmy, że to tylko przyjaźń / Ona nie zdarza się / Pomiędzy mężczyzną a kobietą / Chyba jednak nie”... tylko Mietallowi Walusiowi na debiutanckiej płycie Negatywu takie liryki uszłyby na sucho.
To może jakieś pozytywy?
Tak, są. I to całkiem sporo. Pod dwoma warunkami. Po pierwsze, zespół przestaje
się napinać na kombinatorkę i chęć zaskakiwania, tylko daje się porwać
transowej fali (w końcu są znad morza, badum bum), jak w „Oyster Card”. Nie boi
się pokłonić dziadkom z New Order, jak w „Downtown 2012”, albo hiciarskiemu
wcieleniu wspomnianych Porków, jak w „Under the Apple Tree”. Ciekawie jest też
kiedy The Shipyard mieszają szkołę Porcupine Tree z epatowaniem gitarowymi
dysonansami i klawiszowymi dziwactwami, jak w „Cigaretto”. Albo kiedy olewając
bawienie się w dynamiczne refreny odpływają w rejony, których nie powstydzili
się pogrobowcy Pink Floyd. Po drugie, płyty lepiej się słucha, kiedy zrzuci się
ze swoich uszu ciężar oczekiwań. Mi jakoś nie wyszło dostosowanie się do
warunku drugiego. We Will Sea pozostaje płytą fajną, do której wracam
głównie po „momenty”. Jeśli to obrazuje szczyt twórczych możliwości zespołu - szkoda.
Jeśli chwyta muzyków w momencie, kiedy się jeszcze docierali, to znaczy, że
drugi album to może być naprawdę duża rzecz.
6/10
Mateusz Romanoski
Mam wrażenie,że pan Romanowski mało jeszcze w życiu słyszał. Płytka rewelacyjna.Oby więcej takiej muzyki, a mniej niemerytorycznych wypocin. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńArtur.
W trójce pochwalili, to wszystkie polskie portale zajmujące się muzyką alternatywną szukają czegoś, żeby obniżyć ocenę tej płytce. Jak patrzę, jakie albumy dostają wyższe oceny, to śmiać mi się chce.
OdpowiedzUsuń