Kev
Fox wciela się bardziej w rolę trochę zdystansowanego gawędziarza.
King For a Day Keva Foxa
to moja recenzencka płyta-koszmar („Dobra, dobra, odpuść resztę, jak Ci się nie
podoba, ale Keva opisz” - smędził mi red. Strzemieczny). Nie dlatego, że jest
zła, ale dlatego, że trudno o niej napisać cokolwiek ponad to, że nieźle odnajduje
się w obranej przez refleksyjnego brodatego pana w kapeluszu stylistyce. Gdybym
był wredny to napisałbym, że to wymarzony album dla wszystkich tych, którzy
chcieliby posłuchać sobie czegoś w stylu soundtracku do Once, a Grey Reverend jest dla nich za bardzo depresyjny. Ale nie
jestem wredny, bo Kev swoje na pewno grał, zanim ktokolwiek zobaczył film o
ulicznym grajku kupującym ukochanej fortepian.
Mój zarzut do tej płyty to jakiś rodzaj emocjonalnej nieobecności głównego bohatera. Przedawkowałem za młodu Elliotta Smitha, Nicka Drake'a, Jeffa Buckleya i Bright Eyes. Nic na to nie mogę poradzić, lubię akustycznych smędziarzy niebojących się wypruwania flaków. Dlatego, kiedy „The trees were drunk when night met day”, nie mówiąc już o różnorakich krwawieniach, zawsze chciałbym słyszeć, że podmiot liryczny rzeczywiście wie o czym nawija. Kev wciela się bardziej w rolę trochę zdystansowanego gawędziarza. Pozytywnie odznacza się na tym tle urocze „Mind the Bright Lights” i sytuujące się po przeciwnej stronie barykady posępne „A Picture”.
Muzycznie nie ma na co narzekać – porządna pozycja. Nie usiłująca nawet o centymetr wyjść poza to, do czego przyzwyczailiby nas akustyczni smędziarze. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do wielu innych smędziarzy, pozbawiona większej napinki.
Keva pierwszy raz widziałem w Hydrozagadce z rok/dwa lata temu. Miłe granie, nie powiem. Tylko że przy braku bezpośredniego kontaktu z zespołem jego twórczość potrafi być nieco nużąca. Każdy numer z osobna mógłby zasilić fajną składankę z muzyką w melancholijnym, akustycznym stylu. Płyta mogłaby być soundtrackiem do picia wina ze swoją dziewczyną (poza „A Picture”, które raczej pasowałoby do kłótni z byłą dziewczyną), ale...
Nie wiem jak Kev chciałby, żeby jego muzyka była odbierana, ale ja, niezależnie od tego, jakie historie i emocje przedstawiają teksty, nie umiem się w King for a Day zaangażować.
6/10
Mój zarzut do tej płyty to jakiś rodzaj emocjonalnej nieobecności głównego bohatera. Przedawkowałem za młodu Elliotta Smitha, Nicka Drake'a, Jeffa Buckleya i Bright Eyes. Nic na to nie mogę poradzić, lubię akustycznych smędziarzy niebojących się wypruwania flaków. Dlatego, kiedy „The trees were drunk when night met day”, nie mówiąc już o różnorakich krwawieniach, zawsze chciałbym słyszeć, że podmiot liryczny rzeczywiście wie o czym nawija. Kev wciela się bardziej w rolę trochę zdystansowanego gawędziarza. Pozytywnie odznacza się na tym tle urocze „Mind the Bright Lights” i sytuujące się po przeciwnej stronie barykady posępne „A Picture”.
Muzycznie nie ma na co narzekać – porządna pozycja. Nie usiłująca nawet o centymetr wyjść poza to, do czego przyzwyczailiby nas akustyczni smędziarze. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do wielu innych smędziarzy, pozbawiona większej napinki.
Keva pierwszy raz widziałem w Hydrozagadce z rok/dwa lata temu. Miłe granie, nie powiem. Tylko że przy braku bezpośredniego kontaktu z zespołem jego twórczość potrafi być nieco nużąca. Każdy numer z osobna mógłby zasilić fajną składankę z muzyką w melancholijnym, akustycznym stylu. Płyta mogłaby być soundtrackiem do picia wina ze swoją dziewczyną (poza „A Picture”, które raczej pasowałoby do kłótni z byłą dziewczyną), ale...
Nie wiem jak Kev chciałby, żeby jego muzyka była odbierana, ale ja, niezależnie od tego, jakie historie i emocje przedstawiają teksty, nie umiem się w King for a Day zaangażować.
6/10
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.