sobota, 1 września 2012

Recenzja: Divine Fits - "A Thing Called Divine Fits" (2012, Merge)


„Kurczę, jakie to dobre!” – inaczej nie można rozpatrywać debiutanckiego albumu niedawno założonej supergrupy, Divine Fits.












O nowym składzie Dana Boecknera, Britta Daniela i Sama Browna informowaliśmy chyba jako pierwsi w polskiej muzycznej blogosferze (a przynajmniej jako jedni z pierwszych). Fajnie, bo po rozpadzie Handsome Furs i przerwie wydawniczej Spoon brakowało Dana i Britta w indie-światku. Divine Fits pojawili się nagle i znikąd, a pierwsze wzmianki prasowe ukazały się już kilka dni po wspomnianym wyżej zakończeniu działalności przez HF. Fajnie, bo A Thing Called Divine Fits to kawał dobrego grania. Ale żeby jeszcze przedstawić mniej więcej zespół, warto cofnąć się do odległych w czasie początków 2012. W marcu Dan i Britt zaczęli pracę nad nowym albumem. Doszedł do nich pałker New Bomb Turks, a pomógł odpowiedzialny za klawisze Alex Fischel. Za produkcją stanął długoletni kumpel Nicka Cave’a, Nick Launay. Brzmi bosko?

Brzmi.

Divine Fits zebrali z dorobku swoich głównych formacji wszystko to, co najlepsze. Chwytność indie, zadziorność post-punkowych brzmień i synth-popowa elegancja, i wrzucili to w jeden kocioł. Bo z jednej strony jest charakterystycznie dla Spoon, a z drugiej Boeckner nie chciał pozostać w tyle i dodał typowe dla Handsome Furs elementy. Zresztą całe A Thing Called Divine Fits brzmi, jak gdyby to właśnie Dan trzymał cały projekt w garści. Jest go co prawda więcej (co dla mnie, większego fana Spoon niż Handsome Furs czy Wolf Parade nie powinno być dobrą wiadomością), ale w ostatecznym rozrachunku wypada bardzo korzystnie. Co nie zmienia faktu, że gdy Daniel jest przy mikrofonie, utwory – niby złożone z tych znanych wszystkim rozwiązań – dostają nowego brzmienia. Ale debiutancki album Divine Fits łatwo przedstawić w czterech punktach:

a) świeżość. To właśnie ona bije z większości kawałków. Garażowy pop, czyli to, co od lat ukręca Britt, Boeckner wzbogacił nowofalowymi synthami, tak eksploatowanymi na ostatniej płycie Handsome Furs, Sound Kapital. Do tego stałe mieszanie wokali, dzięki czemu dochodzi do większej różnorodności. Umówmy się, obaj są ważnymi muzykami. Istotnymi dla indie, chociaż nie do końca może docenianymi, a już na pewno obaj nie zajmują pierwszych stron gazet, nie co dzień wyświetlają się w portalach tematycznych. Spoon robią swoje od prawie dwudziestu lat. Wolf Parade, a od 2007 roku także Handsome Furs, miały może i mniejszy wpływ na dzieje muzyki, ale i tak zawsze wypadało na plusie. Połączenie charakterystycznych elementów obu formacji mogło przynieść coś ciekawego. Tak jest w „Baby Get Worse”, gdzie dochodzi do fuzji stylów muzyków – śpiewu Dana i tych chwytliwych hooków Britta, tak jest też w otwierającym album utworze. „My Love is Real” może wkręcać już od samego początku swoimi delikatnymi klawiszami i przytłumionym, emocjonalnym wokalem Boecknera.

b) prostota. Te kawałki są proste jak budowa cepa. Sam Brown wybija na perkusji praktycznie stały rytm, utwory nieczęsto dostarczają jakichś innowacyjnych zmian. Melodyjnie ten sam przypadek. Britt swoje, Dan swoje i razem to współgra. No ale halo, ktoś może stwierdzić, że dwie takie postaci będą silić się na solówki, wymyki z ustalonych ustaleń planów. Nic bardziej mylnego, obaj nie inwestują w przepych. A Thing Called Divine Fits stawia na proste, powtarzające się riffy.

c) elegancja. Czy będzie się rozpatrywać debiut Divine Fits poprzez pryzmat post-punkowy, czy elektro-rockowy, to w każdym wypadku nasuwa się podstawowe słowo – „elegancja”. Klawisze Fischela, tak nawiązujące do Handsome Furs, momentami zahaczają o inną kanadyjską synth-popową formację. Skojarzenia z Junior Boys może budzić przede wszystkim „The Salton Sea” czy też „For Your Heart”, z których aż wylewają się syntezatorowe melodie i (w przypadku tego drugiego) ogromna melancholia. Elegancja nie ginie też podczas występów scenicznych, chociaż Daniel nie zrzekł się swojego wyluzowanego podejścia do gry. Niby niedbale, a jednak z klasą.

d) przebojowość. Tego na płycie jest aż za dużo. A Thing Called Divine Fits ocieka wręcz cymesami. “Flaggin a Ride” to popis umiejętności wokalnych Britta i kompozytorski talent Dana, jeśli chodzi o granie chwytliwych melodii. I dodatkowy plus – jest bardzo Spoonowo – zwłaszcza z okresu Girls Can Tell/Kill The Moonlight. Ten fakt zresztą zauważalny jest w większości utworów, w których udziela się Daniel. Rewelacyjne „Like Ice Cream” (umiejętności wokalnych Britta ciąg dalszy) z dobrym tekstem, wkręcającymi gitarami i prostą, acz ujmującą perkusją wybija się na najlepszy utwór płyty. Na równi znajduje się jednak cover pierwszego zespołu Nicka Cave’a , „Shivers”. Piękna, zbudowana na rozmarzonej melodii ballada tłumaczy zainteresowanie projektem przez Launaya. I ponownie Daniel za mikrofonem, a Boeckner w roli „wspomagacza”. Wypełniają się idealnie, bo w „What Gets You Alone” czy „Baby Get Worse” to Kanadyjczyk wymiata przy śpiewie. 

Ale nie wszystko przy okazji debiutu gra tak, jak powinno. A Thing Called Divine Fits to nie tylko wypchana hitami płyta; do tych słabszych momentów zaliczy się zamykające album “Neopolitans” i „Civilian Stripes”. Im dłużej słucha się „For Your Heart”, tym szybciej kawałek staje się monotonny i wyzuty z emocji. I to tyle na temat minusów.

Dużo lepsze niż Transference i Sound Kapital razem wzięte. Oby Divine Fits nie było jednorazową przygodą, bo zasługuje na coś więcej niż tylko A Thing Called Divine Fits.

8/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.