niedziela, 9 września 2012

Recenzja: Cat Power – "Sun" (2012, Matador Records)

Najnowszy album Cat Power nie zachwyca. 













Cat Power noszę w swojej pamięci głównie ze względu na fenomenalny cover „Wonderwall”, którym przy pierwszym odsłuchu roztopiła moje wnętrze. Ta amerykańska artystka to jednak przecież dziewięć albumów studyjnych na koncie (w tym Jukebox - album z coverami) na przestrzeni siedemnastu lat. I głos niepowtarzalny, przy pomocy którego delikatnie wsącza się do umysłów, by kołysać i otulać. Ta niepozorna dziewczyna potrafi czarować i zachwycać. Jej wokal jest tak silny i potężny, niski oraz nasycony charakterem, ale jednocześnie zwiewny, eteryczny i efemeryczny. Mogłaby nim działać cuda. Jednak na Sun ich prawdopodobnie nie uświadczymy.

Owszem, najnowszy długogrający krążek Chan Marshall jest ładny, jednak też miałki i niezajmujący. Co prawda słychać nowości - do piosenek wkrada się elektronika, więcej tu także ciekawostek aranżacyjnych,  a jej minimalistyczny styl zostaje nieco rozszerzony. Ale zamiast elektryzować piosenki uwierają i nudzą.

„Cherokee” zaprasza chropowatym wokalem i pulsującymi basami. Wydawać by się mogło, że jest to całkiem miła zapowiedź, rozgrzewka, która przygotuje na kolejnych dziesięć propozycji. Jednak przeważająca większość materiału raczej nas rozczaruje.
Tytułowy utwór wlecze się niemiłosiernie, rozciągając jak wyżuta guma, więc nawet bardziej energetyczne wstawki słabo mu pomagają. „Ruin” przyciąga piękną linią fortepianu, która niestety spychana jest na dalszy plan, bowiem zagłuszają i gryzą się z nią gitara i perkusja.  W „3,6,9” chórki i echa, zamiast urozmaicać, przeszkadzają i rozpraszają. Dzieje się tutaj za dużo, głosy na siebie nachodzą, wprowadzając zamęt i dziwny niepokój. Całkiem znośne jest smutne „Always on my own”, które urzeka swą delikatnością i zwiewnością. Jest spokojne i niespieszne, tajemnicze i intrygujące. Tymczasem już następujące po nim „Real life” topi się w niespełnionych ambicjach stania się hitem oszczędnej, lecz wyrafinowanej elektroniki. Na bardzo ładnym rytmie i melodii opiera się natomiast „Manhattan”, który tym samym zachęca do swobodnych podrygów, wprowadzając ciało w miarowy trans. „Nothing but time”, biorąc sobie tytuł do serca, trwa ponad dziesięć minut, ale słucha się go dobrze. Jest trochę hipnotyczny, trochę relaksujący. Ostatni utwór, „Peace and love”, zaś znów spada po równi pochyłej, irytując i męcząc.

Nie mogę powiedzieć, że to zła płyta. Chyba powinnam stwierdzić, że jest poprawna. Poprawność jednak nie jest czynnikiem, którego poszukuje się w muzyce. Szczególnie u kogoś z takimi możliwościami jak Cat Power.
Niestety przez zbyt wiele minut się nudziłam. Po kilku odsłuchach płyta nie zapada w pamięć, przez co ciężko nawet cokolwiek zanucić. To nie świadczy dobrze.

4/10

Małgorzata Pawlak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.