Najnowszy album Cat Power nie zachwyca.
Cat Power noszę w swojej pamięci głównie ze względu na fenomenalny cover „Wonderwall”, którym przy pierwszym odsłuchu roztopiła moje wnętrze. Ta amerykańska artystka to jednak przecież dziewięć albumów studyjnych na koncie (w tym Jukebox - album z coverami) na przestrzeni siedemnastu lat. I głos niepowtarzalny, przy pomocy którego delikatnie wsącza się do umysłów, by kołysać i otulać. Ta niepozorna dziewczyna potrafi czarować i zachwycać. Jej wokal jest tak silny i potężny, niski oraz nasycony charakterem, ale jednocześnie zwiewny, eteryczny i efemeryczny. Mogłaby nim działać cuda. Jednak na Sun ich prawdopodobnie nie uświadczymy.
Owszem, najnowszy długogrający
krążek Chan Marshall jest ładny, jednak też miałki i niezajmujący. Co prawda
słychać nowości - do piosenek wkrada się elektronika, więcej tu także
ciekawostek aranżacyjnych, a jej minimalistyczny
styl zostaje nieco rozszerzony. Ale zamiast elektryzować piosenki uwierają i
nudzą.
„Cherokee” zaprasza chropowatym
wokalem i pulsującymi basami. Wydawać by się mogło, że jest to całkiem miła
zapowiedź, rozgrzewka, która przygotuje na kolejnych dziesięć propozycji.
Jednak przeważająca większość materiału raczej nas rozczaruje.
Tytułowy utwór wlecze się
niemiłosiernie, rozciągając jak wyżuta guma, więc nawet bardziej energetyczne
wstawki słabo mu pomagają. „Ruin” przyciąga piękną linią fortepianu, która
niestety spychana jest na dalszy plan, bowiem zagłuszają i gryzą się z nią
gitara i perkusja. W „3,6,9” chórki i echa,
zamiast urozmaicać, przeszkadzają i rozpraszają. Dzieje się tutaj za dużo,
głosy na siebie nachodzą, wprowadzając zamęt i dziwny niepokój. Całkiem znośne
jest smutne „Always on my own”, które urzeka swą delikatnością i zwiewnością.
Jest spokojne i niespieszne, tajemnicze i intrygujące. Tymczasem już
następujące po nim „Real life” topi się w niespełnionych ambicjach stania się
hitem oszczędnej, lecz wyrafinowanej elektroniki. Na bardzo ładnym rytmie i
melodii opiera się natomiast „Manhattan”, który tym samym zachęca do swobodnych
podrygów, wprowadzając ciało w miarowy trans. „Nothing but time”, biorąc sobie
tytuł do serca, trwa ponad dziesięć minut, ale słucha się go dobrze. Jest
trochę hipnotyczny, trochę relaksujący. Ostatni utwór, „Peace and love”, zaś
znów spada po równi pochyłej, irytując i męcząc.
Nie mogę powiedzieć, że to zła
płyta. Chyba powinnam stwierdzić, że jest poprawna. Poprawność jednak nie jest
czynnikiem, którego poszukuje się w muzyce. Szczególnie u kogoś z takimi możliwościami
jak Cat Power.
Niestety przez zbyt wiele minut się
nudziłam. Po kilku odsłuchach płyta nie zapada w pamięć, przez co ciężko nawet
cokolwiek zanucić. To nie świadczy dobrze.
4/10
Małgorzata Pawlak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.