wtorek, 7 sierpnia 2012

Relacja: OFF Festival 2012- dzień pierwszy

Upał, upał, słońce i jeszcze raz upał. Raz zapadało wieczorem, raz mocniej pokropiło w dzień (ale to innego dnia). Tak wyglądał OFF Festival w piątek. Piątek pełen dobrych koncertów - tych polskich, jak i zagranicznych.





Nerwowe Wakacje

Scena Trójki
16:10

Nie było Jazzpo, więc pierwszy warty zobaczenia koncert wyskakiwał mi dopiero na 16:10. Nerwowe Wakacje zagrały krótko, ale intensywnie. Zespół na płycie, a zespół na koncercie to dwie różne bajki, dlatego wolę ich sceniczną twarz. Było wesoło, gdy Jacek Szabrański przemawiał między piosenkami; było zabawnie, gdy Michał Szturomski robił miny podczas gry. Było też przyjemnie, bo Nerwowe Wakacje tworzą utwory chwytliwe i tak jakby przeznaczone do koncertów. Słabo natomiast wypadło nagłośnienie, więc Jacek musiał przekrzykiwać muzykę. Ale warto było wpaść. Nawet jeśli nagrzany namiot Polskiego Radia nie zachęcał o tak wczesnej godzinie. [Piotr Strzemieczny]

To był pierwszy koncert, jaki zobaczyłam na tegorocznym OFF Festivalu. W dusznym namiocie Trójki miał miejsce sympatyczny i radosny występ Nerwowych Wakacji. Był Superman, Gigi, dmuchany rekin i całkiem spora grupa fanów, znających na pamięć wszystkie teksty piosenek. Miło było zacząć w tak fajny sposób weekend w Dolinie Trzech Stawów. [Agnieszka Strzemieczna]

Profesjonalizm
Scena Leśna T-Mobile
17:00

Koncerty zespołów ze stajni Lado ABC to stuprocentowa gwarancja satysfakcji. Zespół prowadzony przez Marcina Maseckiego z akrobatyczną gracją odgrywał zawiłe fragmenty albumu Chopin Chopin Chopin. Nie znam się na jazzie, ale ich występ miał moc, a uśmiech nie schodził z mojej twarzy pełnej podziwu. Po prostu czysty profesjonalizm. [Jakub Lemiszewski]
 
Colin Stetson
Scena Eksperymentalna
17:00


Pierwsze wrażenie z pierwszego koncertu mojego tegorocznego OFFa to to, że Colin Stetson wybitnie przypomina Sobotę. I, niczego nie ujmując twórcy Gorączki sobotniej nocy, kanadyjski trębacz lepiej trąbi niż Sobota nawija. To, samo w sobie, powinno być niezła rekomendacją. Stetson walnął klimatyczną, mimo operowania tylko dęciakami i efektami, gęstą od dźwięków sztukę. [Mateusz Romanoski]   

Savages
Scena Trójki
17:50

Te cztery londyńskie dziewczyny nie brzmiały jak marna emanacja Joy Division czy Siouxsie and the Banschees – one nie brzmiały jak podróba – brzmiały autentycznie i szczerze, mimo posługiwania się oczywistymi kliszami. Pierwszy koncert, na którym włosy stawały dęba. Będę z niecierpliwością czekał na ich album, który dopiero się ukaże, a tymczasem polecam posłuchać singla. Muzyka przepełniona poważną wściekłością, zanurzoną w głębokiej czerni i dymie smutnych papierosów. [Jakub Lemiszewski]

Jedno z bardziej pozytywnych zaskoczeń OFF Festivalu. Bezpretensjonalna jazda na styku post-punkowego wykopu i rzężenia spod znaku the Jesus & Mary Chain, z wokalistką pod względem barwy głosu przypominającą wczesną PJ Harvey (no, może z małymi wtrętami w duchu Siouxie Sioux). Z tak łepsko ułożoną setlistą z powodzeniem mogłyby się zamienić godzinami grania z Bardo Pond. W przeciwieństwie do nich, mimo braku specjalnego zróżnicowania materiału, nie nudziły. [Mateusz Romanoski]

Kurt Vile and The Violators
Scena mBanku
17:50

Mógłbym napisać, że nie wierzę w to, że jako jedyny z piszącej części FYH! byłem na gigu Kurta Vile'a. Mógłbym, ale byłem i strasznie się wynudziłem i rozumiem wybór reszty. Kurt przynudzał i tym raczej nie zaskoczył, bo przecież i na płytach fajerwerków nie ma. Leniwego samopoczucia dodawało jeszcze słońce, które o osiemnastej grzało i grzało, i grzać jakoś niestety przestać nie mogło. Na senność nie pomógł nawet "Dr. Go". [Piotr Strzemieczny] 

Converge
Scena Leśna T-Mobile
18:45

Pierwsza kompletna miazga festiwalu. Gig urywający łeb samym brzmieniem (szczególnie mocarnie ukręcona, o wiele bardziej uwypuklona niż na płytach gitara basowa), a kiedy dodamy do tego hardcore'ową ekspresję, techniczną sprawność (pomijając to, że Kart Ballou i Nate Newton kompletnie rozpieprzają na swoich instrumentach, to jeszcze fundują Bannonowi konkretne wsparcie wokalne) i frontmana z takim natężeniem szaleństwa w oczach (szczególnie kiedy postuluje drastycznym ruchem ręki ścinanie głowy), nie ma opcji, żeby coś nie wyszło. Od pierwszych dźwięków „Jane Doe” do samego końca gigu nie dało się oderwać wzroku od tego, co się działo na scenie (nie licząc zerkania na konkretnie zrobionego, uroczego gościa w hawajskiej koszuli). [Mateusz Romanoski]

Chromatics
Scena Trójki
19:45

Dla mnie najlepszy koncert na tegorocznym Offie. Po wydaniu w 2011 roku świetnego albumu oraz promocji, jaki zespołowi zapewnił film Drive, ich występ musiał okazać się jednym z najpopularniejszych na katowickim festiwalu. Tak też było. Scena Trójki, na której odbył się koncert, była jedną z mniejszych na tegorocznym Offie i znajdowała się pod namiotem. Z jednej strony źle, że organizatorzy wybrali właśnie ją (z uwagi na wielkość nie łatwo było się dostać do środka w czasie występu), z drugiej zaś, w tym czasie padał deszcz, więc fani nie dość, że wyszli spod sceny z wielkim uśmiechem na twarzach, to jeszcze z suchymi głowami. Koncert okazał się świetnym widowiskiem, na którym równie dobrze co widzowie, bawili się sami muzycy, którzy nie omieszkali podziękować katowickiej publiczności na swoim profilu na FB. [Wojtek Irzyk]

Ich muzyka była pełna przestrzeni, jaką kojarzę bardziej z shoegaze’owym brzmieniem. Zauroczył mnie czysty i mocny wokal Ruth Radelet. Dźwięki Chromatics kojarzyły mi się z wczesnym M83. Dobre wrażenie robiła również doskonale dobrana świetlna oprawa. Po tym koncercie zacznę ich częściej słuchać. [Jakub Lemiszewski]

Death In Vegas
Scena Leśna T-Mobile
20:45
To był, jak dla mnie, najlepszy koncert tego dnia. Mix wkręcającej w trans elektroniki z mocnym gitarowym brzmieniem idealnie zaspokoił mój głód muzyczny pierwszego dnia OFF Festivalu. Było melodyjnie, ale i rytmicznie, dzięki czemu tłum zgromadzony pod Sceną Leśną mógł się trochę pobujać. Nie zabrakło utworów takich jak „Hands Around My Throat” czy psychodeliczna „Aisha”. [Agnieszka Strzemieczna]

Ochotę na występ Death In Vegas w Polsce ponownie rozbudził we mnie ostatni album zespołu. Trans-Love Energie łączyło niezwykłą siłę gitarowego grania z surową i taneczną elektroniką. Koncert odbył się zaraz po świetnym nastrojowym koncercie Chromatics. Po tamtej synth-popowej uczcie liczyłem na ciekawą mieszankę mocnego rocka i dobrej elektroniki. Tego wieczora Richard Fearless wraz z zespołem zabrał nas w wyjątkową podróż do świata, gdzie rock i elektronika łączą się w jedną całość. Po części moje oczekiwania zostały tym zaspokojone, ale liczyłem na więcej tanecznych akcentów. Jak dla mnie w Katowicach zagrali trochę zbyt zachowawczo i rockowo, ale i tak bawiłem się świetnie.  Do tego niezwykły klimat zapewnił deszcz, który wraz z kolorowymi scenicznymi jupiterami  stworzył niezwykłe świetlne widowisko, idealne przy tego takiej muzyce. [Wojtek Irzyk]

Anbb: alva noto & blixa bargeld
Scena Eksperymentalna
20:45

Dobra. Podobno typy stworzyły jakiś legendarny album, ale na żywo, przynajmniej mnie, jakoś średnio to rusza. Jasne, chylę czoło przed, godną mistrza chirurgii plastycznej, precyzją z jaką bawią się loopowaniem, przetwarzaniem i naciskaniem efektów przetwarzających wokal, ale w schemat „beat → wokal przeistaczający się w zapętlający się wokal → nowy wokal nałożony na wokal przeistaczający się w zapętlający się wokal przeistaczający się w zapętlający się wokal” albo kombinacje na podobnej bazie pewnie fajnie brzmią w domowym zaciszu, ale na festiwalu, nie będąc fanem tego typu brzmień, da się tego słuchać około 20 minut. [Mateusz Romanoski]
Szedłem do eksperymentalnego namiotu i brzmiało spoko łupanie. Wszedłem do eksperymentalnego namiotu i ustało spoko łupanie, a zaczęło się smędzenie, przynudzanie i pierwsi osobnicy zaczęli wychodzić. Może nie znam się na ambitnym minimalizmie (chociaż wydawało mi się, że trochę się znam) i nie łapię na ten hype. Można było, jak napisał wyżej red. Romanoski, posłuchać chwilę i iść zliczyć tojtoje, czy któregoś deszcz nie zabrał. [Piotr Strzemieczny]

Charles Bradley and his Extraordinaires
Scena mBanku
22:00


Nie znam nikogo, kto po tym koncercie nie byłby pod wrażeniem charyzmy Charlesa. Kiczowate, błyszczące przebrania, ruchy biodrami rodem z najbardziej obciachowych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) zachowań reprezentantów bluesowej sceny Chicago i generalnie cała showmańska otoczka mogłyby być najbardziej żenującym wydarzeniem dużej sceny, gdyby tylko zamiast Brandleya i Extraordinaires postawić kogokolwiek innego. Zamiast smutnej stylizacji mieliśmy za to pełen autentyzm. Poczynając od przejmujących interpretacji, aż po wyduszone przez łzy „i love you”, skierowane w stronę polskiej publiczności. Wszystko tam było na miejscu. Z każdego dźwięku wydawanego przez Charlesa biły lata spędzone na marginesie, życiowe doświadczenie, pokora wobec Boga, ale i pewność siebie. Czarna muzyka w najpiękniejszym wydaniu. [Mateusz Romanoski] 

King Creosote & Jon Hopkins
Scena Trójki
22:00 

Trudna sprawa z oceną tego koncertu. Wielu płakało, wyjmowało chusteczki z torby, dzieci błogo spały, a pary się przytulały. Niby ładnie, ale nie mogłem uciec od wrażenia, że ten występ to tylko sprytny wyrachowany trick oparty na graniu tylko takich dźwięków, które wywołują fizyczną reakcję płaczu. Nie ufam ludziom, którzy mieli do czynienia z Coldplay. Odebrałem ten koncert jako tandetny emocjonalny szantaż. Nie lubię, gdy ktoś mnie tak traktuje. [Jakub Lemiszewski]

Mazzy Star
Scena Leśna
23:05

Przyznajmy to szczerze – większość czekała na fenomenalne „Fade into You”, traktując całą resztę koncertu jako smaczną przystawkę. Mimo że grali troszkę nierówno i niepewnie, dla wielu ten koncert był spełnieniem marzeń. [Jakub Lemiszewski]

Bardo Pond
Scena Trójki
0:10


Niestety, jedno z rozczarowań festiwalu. Może nie ta godzina, może nie ten moment na odbiór takiej muzyki, ale spodziewając się gęstej ściany dźwięku, dostałem coś może i poprawnego, ale raczej usypiającego niż wgniatającego w ziemię. Gdyby nie kolega, który obudził mnie pod koniec gigu, pewnie spóźniłbym się na Atari. [Mateusz Romanoski]
Metronomy
Scena mBanku
0:10


Metronomy, jak na gwiazdy przystało, grali w piątek tuż po północy, na głównej offowej scenie. Po obfitych opadach, które miały miejsce dwie godziny wcześniej, niebo nad Sceną mBanku rozchmurzyło się, co razem z melodyjną muzyką Brytyjczyków zaowocowało wyjątkowym, letnim i niezwykle relaksującym klimatem. Ich leniwe, delikatnie i bujające przeboje wprawiły mnie w niezwykły nastrój. Zakładam, że tak samo dobrze czuła się reszta zebranych tam fanów zespołu. Ku mojej uciesze Metronomy nie grali wyłącznie utworów z trzeciego albumu, idealnie rozkładając ciężar występu pomiędzy nim, a drugim
Nights Out. Dodatkowym atutem był kontakt wokalisty z publicznością. Mogliby zagrać jednak bardziej żywiołowo oraz, jeśli mnie pamięć nie myli, nie usłyszałem mojego ulubionego „A Thing For Me”. [Wojtek Irzyk]

Może już nie taka wyczekiwana w Polsce „nowość” jak jeszcze w 2010, kiedy Metronomy grali na Selectorze, ale Anglicy przyciągnęli pod Scenę mBanku naprawdę wiele osób. Było miło, tanecznie i, jak to w przypadku zespołu Josepha Mounta, radośnie. Na trawie niesamowicie dużo młodych hipsterów ludzi, a muzycznie głównie materiał ze starszych płyt. Fajnie, bo The English Riviera jakoś mnie nie porywała. Udany koncert, chociaż na kolana nie powalił. Nawet jeśli ze sceny usłyszeliśmy gratulacje za medal i w ogóle sielanka. Prawdziwa wixa miała nastąpić kwadrans po pierwszej. Na Scenie Leśnej. [Piotr Strzemieczny]

Atari Teenage Riot
Scena Leśna
1:15


Opuszczenie Shabazz Palaces było dla mnie najtrudniejszą decyzją OFFa, tym bardziej, że Atari widziałem całkiem niedawno. Dodatkowo, jeśli ktoś wróci do Polski, to prędzej oni niż Shabazz, ale wygrała ciekawość obejrzenia ich w nowym składzie. Opłaciło się, bo był to gig, może poza rozsadzającą trio energią, bardzo różniący się od tego w Progresji. Więcej gadek, większy rozmach na miejscu punkowej interakcji (ograniczonej tym razem do minimum – Rowdy nawijający wśród publiki i przybijanie piątek przez Aleca). Niestety, trochę mniej kumata publika (ziomek krzyczący do Nic Endo „i love you” był przebojem na miarę kolesia w hawajskiej koszuli na Converge). Reszta na swoim miejscu. Rowdy w składzie zdaje się być lepszym strzałem niż CX KiDTRONiK. Nic nie ujmując poprzednikowi, Rowdy zdaje się być bardziej swobodny – częściej też teenageriotowa starszyzna daje mu wolną rękę, wypuszczając go na solowe nawijki. Jeśli chodzi o setlistę – klasycznie: klasyki przeplatane nowymi numerami, które już same powoli stają się klasykami (przyjęcie „Activate”, „Black Flags” i „Too Much Blood” świadczy o tym, że krytyczne opinie dotyczące
Is This Hyperreal? były trochę przesadzone). [Mateusz Romanoski]

Chciałem na tym koncercie usłyszeć totalną bezkompromisową muzyczną agresję. Nie zawiodłem się. Bezlitośnie szybkie beaty, stroboskopy i hałas od którego mieszało się w głowie. Nieźle, tylko te polityczne gadki były potwornie tandetne i płytkie. Popsuły wrażenie bezkompromisowości. [Jakub Lemiszewski]
 
Ich koncert był tego dnia kolejnym, którego nie mogłem opuścić. Po świetnym występie na festiwalu Dour wiedziałem, że po tej trójce można się spodziewać świetnego występu. ATR rozpoczęli spokojnie, wolniejszymi kawałkami, aby z czasem się rozkręcić i przejść do swojego standardowego, szybkiego i mocnego grania. Zespół szalał, publika razem z nim, a wszystko to w morzu dźwięków, serwowanych nam z głośników na Scenie Leśnej. [Wojtek Irzyk]

Mocno i bez kompromisów. Szybko i z ogromną ilością „mejk som nojz” + niepoliczalną „yo”. Z ukłonem w stronę Anonymous i głównymi zasadami: pieprzyć rząd, rewolucja, trzeba działać. Atari Teenage Riot działali, a robili to energicznie i niesamowicie żywiołowo. Jasne, rozpoczęli spokojnie, ale rozkręcali się z każdym utworem. Alec Empire między utworami wrzucał konferansjerkę, opowiadając o swoim dziadku, REWOLUCJI, złych rządach i przybijaniu piątki z anonimusami, czego efektem nowy kawałek, „Black Flags”. Było spoko, standardowa elektroniczno-hardkorowa wiksa. Argumenty że zbyt lewacko? Hm, obrońców WOLNEJ POLSKI i innych prawicowo-konserwatywnych inicjatyw w pogo raczej nie było. Była dobra zabawa. [Piotr Strzemieczny]


Tekst: Wojtek Irzyk, Jakub Lemiszewski, Mateusz Romanoski, Agnieszka Strzemieczna, Piotr Strzemieczny
foto: Daria Juel

1 komentarz:

  1. No to bys sie ziomku mocno zdziwil kto byl na ATR.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.