środa, 1 sierpnia 2012

Recenzja: Frank Ocean – "channel ORANGE" (2012, Def Jam)


Od samego początku najjaśniejszą postacią Odd Future był Tyler, The Creator. Mimo bezczelności i licznych skandali, przepustką do sławy stał się singiel "Yonkers". Ale ostatnio wszystko się pozmieniało. Frank Ocean, młody wokalista i producent, wyszedł z cienia samego Tylera. Jemu również pomógł singiel –"Novocane".







Był jeszcze świetnie przyjęty mixtape nostalgia, ULTRA (analogicznie Tyler miał swojego Bastarda), ale to właśnie wyprodukowany przez Tricky'ego Stewarta kawałek otworzył Oceanowi drogę do kariery. Bo potem poszło już gładko – jego kompozycja ląduje na nowym albumie Beyoncé,  featuring na płycie Kanyego i Jaya-Z Watch The Throne, i wreszcie nagrywa swój debiutancki album, który okazuje się dużym medialnym sukcesem (choćby ocena 9.5 na Pitchforku mówi wszystko). Dodatkowo Frank zwiększa szum wokół własnej osoby swoim coming outem na kilka dni przed premierą channel ORANGE. Wszystko to sprawiło, że Frank Ocean jest aktualnie na ustach wszystkich tych, którzy interesują się muzyką, nie tylko niezależną. Czy aby na pewno ten sympatyczny koleś zasługuje na zachwyty i splendor?

Słyszy się tu i tam, że Frank ma się stać ikoną popkultury na miarę Kanyego, a z kolei jego debiutancki longplay ma być odpowiedzią na My Beautiful Dark Twisted Fantasy. Niestety, mimo szczerych chęci nie widzę zbyt wielu punktów stycznych zarówno między muzykami, jak i albumami. A jeśli już miałbym zestawiać album Oceana z jakimś innym, to postawiłbym na  sofomor Drake'a. channel ORANGE jawi się wręcz jako nieco cieplejsza, weselsza, grzeczniejsza i bardziej soul-hopowa wersja Take Care.

Już drugi indeks budzi takie skojarzenia. Dlatego wstrzymajmy się jeszcze z kanonizowaniem Franka, bo o drugim Innervisions czy What's Going On? na razie nie ma mowy. Nie znaczy jednak, że kawałki, które wysmażył, są słabe. Wręcz przeciwnie, duże wrażenie robi dopieszczona produkcja i dbałość o mikro detale. Między innymi dlatego trwającego prawie godzinę krążka słucha się znakomicie. Jeśli chodzi o same piosenki – singlowa "Thinkin Bout You" to piękna, pościelowa ballada r'n'b, w której Frank popisuje się świetnym falsetem. Zbrodnią jest, że kolejny utwór, "Fertilizer", trwa tylko czterdzieści sekund, bo to mógł być jeden z highlightów. A skoro mowa o highlightach – na luzie zalicza się do nich napisany wespół w zespół z Pharrellem, wonderowski "Sweet Life", którego siłą jest ekstatyczny chorus. Niech będzie, że quasi-klubowa suita z domieszką r'n'b, "Piramids", to również jeden ze szczytowych punktów channel ORANGE. Na pewno nie jest to "Paranoid Android" nurtu r'n'b, jak chciałby tego John Calvert (to wszystko przez gorzką historię i piramidową metaforę), ale i tak zdecydowanie na propsie (chociaż obeszłoby się bez tej gitarowej solówki na koniec, c'nie?). Podoba mi się jeszcze niesamowicie melodyjny "Lost" i wyluzowany, bujająco-słoneczny jam "Forrest Gump". Słabsze momenty? Większych potknięć nie ma, ale np. wolę kawałek "Real Love" Mary J. Blige od "Super Rich Kids", który jest trochę za długi, a przez to staje się irytujący. Niektóre skity są raczej zbędne, ale suma sumarum nie przeszkadzają aż tak mocno. Może brakuje mi tu trochę typowych, przebojowych i mocarnych bangerów, które rozniosłyby konkurencje, ale i tak jest naprawdę spoko.

channel ORANGE
to świetnie wyprodukowany zestaw, który daje słuchaczowi dużo miłych i przyjemnych dźwięków. Jest również potwierdzeniem dużego talentu i wszechstronnych zdolności Franka, który jeszcze w 2009 roku pisał kompozycje dla Justina Bibera, a dziś piszą o nim takie tuzy jak Pitchfork, Rolling Stone, a nawet FYH! (!). W tej chwili młodziak osiągnął jakiś tam status gwiazdy, wiec życzę mu, aby nie poprzewracało mu się w głowie i żeby nadal nagrywał tak dobre, a nawet lepsze kawałki.

7.5/10

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.