Po jedenastu latach od ostatniego longplaya wracają
niepozorni alt-country’owcy z Miasta Aniołów. Formacja Beachwood Sparks, bo o
nich mowa, jest raczej mało znana, a w Polsce to już na pewno. A szkoda, bo to bardzo
sympatyczni goście.
Tych, który skrzywili się na słowo "country’owcy" od razu uspokajam – trzeci długogrający krążek Amerykanów nie ma za wiele wspólnego z tradycyjnym country. Jeśli miałbym jakoś zobrazować brzmienie tych piosenki, to zaproponowałbym coś takiego: wyobraźcie sobie koncert The Clientele na… Pikniku Country w Mrągowie. Mamy ciepłe, jesienne popołudnie, bezchmurne niebo i pełno zieleni wokoło. Od czasu do czasu odzywa się lekki wietrzyk, a ptaki niespiesznie wracają do swoich gniazd. W takich oto warunkach przyrody ze sceny wybrzmiewają piękne, spokojne i melancholijne melodie, z czarująco lekkimi wokalami, które koją zgromadzoną publikę. Bez blichtru, chałtury i infantylności. Tak mniej więcej brzmi The Tarnished Gold.
Jeśli przyjrzymy się nieco dyskografii amerykańskiego bandu,
zauważymy, że najnowsza pozycja nie odbiega jakoś specjalnie od poprzednich
wydawnictw (może debiut był nieco mocniej osadzony w klimatach country, ale to
dalej ta sama bajka). Oprócz country’owych naleciałości, na nowej płycie
usłyszymy zatem nastrojowy folk, szczyptę psychodelii czy dźwięki bliskie
nurtowi Americana. Łatwo więc się domyślić, że Beachwood Sparks nie odkrywają,
nomen omen, Ameryki swoim najnowszym dziełem (choć gościnny udział Ariela Pinka
mógł zwiastować co innego). Skupiają się na graniu ładnych, łagodnych i
przyjemnych piosenek.
Album rozpoczyna się od pięknego singla "Forget The
Song". Odnajdziemy w nim urzekające harmonie i przede wszystkim nośny
refren, dzięki któremu nie prędko zapomnimy o tej piosence, jak zresztą
sugeruje tytuł. Kolejny kawałek, "Sparks Fly Again", to ukłon w
stronę debiutu i taki trochę hymn z okazji powrotu zespołu. Tytułowy
"Tarnished Gold" natomiast beztrosko pobrzmiewa sobie w rytmie
Americany. "Water From The Well" również czerpie z tego nurtu, jednak
jest wolniejsza i w nieco smutniejszej tonacji. Podobnie jak intymna ballada "Nature's
Light", która brzmi jak Sufjan Stevens circa Michigan, pozbawiony wszystkich swoich instrumentów, a pozostawiony
jedynie z akustyczną gitarą. Dalej mamy wyróżniająca się stylistycznie na tle
innych kawałków serenadę "No Queremos Oro", rześką przygrywkę
"Earl Jean", cowboyską zagrywkę "The Orange Grass Special" i
wreszcie zamykającą całość, uroczą piosenkę pożegnalną "Goodbye".
W zasadzie nie można się przyczepić do zawartości The Tarnished Gold. Chłopaki z Beachwood
Sparks nagrali prawdopodobnie najlepszy album w swoim dorobku i w sumie nie
można im nic złego zarzucić. Jednak muszę coś wytknąć, bo przecież nie ma płyt
idealnych (no może kilka by się znalazło). Niektóre kawałki są bardzo podobne
do siebie, przez co momentami tracą polot, i stają się bezbarwne. Kompozycyjnie
też nie ma tu jakiś wyżyn, większość utworów to proste piosenki, które umilą
czas spędzony przy ognisku w chłodne, bezgwiezdne wieczory i noce. No cóż, może
i splamione złoto, ale jednak złoto.
6.5/10
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.