Powracamy do naszego mini-cyklu z wywiadami poświęconymi kondycji polskiego rynku muzycznego. W części trzeciej ponownie reprezentant Wytwórni Krajowej - Mariusz Maurycy, który odpowiada za codzienny kontakt z mediami i słuchaczami.
Pracujesz jako „Project Manager” w Wytwórni Krajowej. Co to
dokładnie oznacza?
Tak naprawdę jest to praca czysto
PR-owa, czyli posługując się praktycznie zerowymi środkami, zerowym budżetem,
próbuję wykreować wizerunek pewnego „produktu”. Co prawda teraz mówi się
ładniej, że są to projekty. Komunikuję się z mediami i pośrednio ze słuchaczami.
Moja praca polega głównie na budowaniu dobrych relacji z dziennikarzami, aby
chętnie pisali newsy o zespołach czy recenzje płyt. Przekonuję ich, że właśnie
po tę pozycję warto sięgnąć. A następnie oni starają się przekonać do tego
swoich odbiorców.
Czyli przyjemna praca.
Zdecydowanie tak! W Wytwórni
podzieliliśmy się dość ściśle w kwestiach organizacyjnych. „Sztu” (Michał
Szturomski – przyp.red) zajmuje się pilnowaniem finansów, ogarnianiem wszelkich
formalności, na przykład związanych z dystrybucją. Jacek (Szabrański –
przyp.red), zgodnie z zachodnimi wzorcami, odpowiada za A&R, czyli wyszukuje
zespoły, prowadzi z nimi negocjacje. Z tego co wiem, w Polsce tylko majors mają
od tego osobnego człowieka, a u nas Jacek służy radą także w kwestiach
artystycznych i graficznych. Ja, mając już wydawnictwo i znając datę premiery, zajmuję
się promocją. Z tych trzech funkcji moja podoba mi się najbardziej. Jeśli
miałbym użerać się z dystrybutorami czy fotografami, to chyba strzeliłbym sobie
w łeb.
Poza pracą w Wytwórni Krajowej jesteś również managerem…
Tak, jestem managerem zespołu,
który wydajemy w Wytwórni, czyli Nerwowych Wakacji. Od niedawna działam również
z Afro Kolektywem. Michał Szturomski, który jest jednocześnie gitarzystą Afro
Kolektywu, zaprosił mnie do współpracy z jego macierzystym zespołem. To bardzo
fajna robota, ale mega wymagająca. Jestem praktycznie od wszystkiego, czyli nie
tylko od ustawiania koncertów, ale także od pilnowania wszystkich spraw na
trasie, ogarniania promocji tournee w mediach lokalnych – co większość klubów
zaniedbuje. Universal, wydawca Afro Kolektywu, prowadzi promocję płyty na skalę
ogólnopolską, ale nie jest impresariatem, zatem gdy zespół rusza w trasę, to poza
nielicznymi chlubnymi wyjątkami, dopilnowanie promocji poszczególnych koncertów
spada na mnie. Aczkolwiek Universal bardzo nam w tym pomaga i na przykład
załatwia wywiady w rozgłośniach lokalnych. To wszystko razem jest bardzo wymagające
– jeżdżenie z oboma zespołami, pilnowanie, żeby dotarli na czas na próbę, żeby
załatwić transport, busa, czasem nocleg, rozliczanie się z organizatorem czy zwracanie
uwagi na pewne niedociągnięcia organizacyjne. To bardzo przyjemne, ale też
bardzo męczące. Zwłaszcza jak mieszka się i studiuje w Krakowie, a oba zespoły
są z Warszawy. Ostatnio wróciłem z trasy do Krakowa i całą dobę przeleżałem w
łóżku, nic mi się nie chciało robić po tym wszystkim, nie poszedłem na zajęcia.
W Wytwórni Krajowej skupiacie się na zespołach
nawiązujących do tradycji polskiej piosenki. Afro Kolektyw też śpiewa po…
…tak, Afro śpiewa po polsku.
A gdzie jest wydawane Afro Kolektyw?
W Universal Music Polska. Ubiegnę
cię i od razu powiem, że sytuacja, w której Wytwórnia Krajowa miałaby wydawać
Afro Kolektyw byłaby krępująca, bo gitarzysta byłby ,,szefem” reszty kolegów. W
przypadku Nerwowych Wakacji była to inna sytuacja niż u AK, bo byliśmy
jednocześnie inicjatorami labela. Udało nam się dobrze i wygodnie rozgościć w
naszej niszy, ale Afro potrzebowało bardziej mainstreamowego podejścia. Przy
obecnych możliwościach Wytwórni Krajowej byłoby to trudne. Nie mamy na przykład
tak rozbudowanej bazy kontaktów w mediach masowych czy budżetu marketingowego
na wykupienie reklam w Multikinie czy Gazecie Wyborczej.
Jednak reklamę waszych wydawnictw można znaleźć w prasie.
Np. reklamy Niechęci pojawiły się
w Wyborczej, ale są to sytuacje jednostkowe i oparte na barterze, nie mogę
zagłębiać się w szczegóły. Podpisujemy umowę o patronat medialny z danym
wydawcą, z każdym na odmiennych warunkach. Jeżeli dana gazeta lub stacja
radiowa proponuje korzystne warunki za publikację reklamy, to może wymagać w
zamian, aby jej logotyp zamieścić na okładce, bądź w materiałach promocyjnych,
na przykład na plakatach koncertowych. To są różne układy i zawsze da się
dogadać, ale mimo wszystko są to sytuacje jednostkowe.
Wytwórnia Krajowa daje możliwość kupowania utworów w formie
cyfrowej. Kto odpowiada za wysyłanie linków?
Za system wysyłania maili z linkami
odpowiada Piotrek Machałowski, który z wykształcenia jest informatykiem, a przy
tym także basistą Nerwowych Wakacji i dyżurnym grafikiem Wytwórni Krajowej.
„Machał”, bo tak na niego mówimy, ma różne patenty, żeby te linki były wysyłane
automatycznie. Faktycznie, przy debiucie Nerwowych Wakacji było tak, że
użytkownicy musieli wysłać maila pod podany adres z prośbą o udostępnienie
płyty, a w odpowiedzi zwrotnej dostawali link z albumem wraz z numerem konta,
na które mogli wpłacić dowolną kwotę. To było strasznie męczące, bo w tygodniu
premiery po linka zgłosiło się kilkaset osób i Piotrek musiał każdej ręcznie
odpisywać. Co więcej, te linki są unikatowe, czyli są przypisane do danego
adresu mailowego, żeby zmotywować osobę do bezpośredniego kontaktu. Dzięki temu
dana osoba nie może przekleić linka znajomemu, ale może go odesłać na stronę
wytwórni, gdzie sam podejmie ten wysiłek, jakim jest zwrócenie się o link. Zaznaczam,
że nie jest to żaden podstęp, by zgarnąć jak najwięcej adresów mailowych i
potem wysyłać niechciane newslettery, w historii WK nie zrobiliśmy tego ani
razu.
Powiem szczerze, że mi ta pierwsza
opcja z bezpośrednim kontaktem podobała się o wiele bardziej, gdyż budowała
pewną więź. Płyta nie przychodziła tak łatwo, że „dwa kliknięcia” i już jest,
tylko wszystko budowało poczucie, że komuś zależy na tej muzyce i chciałby jej
posłuchać. Niestety nie mamy takiej możliwości, aby to utrzymać, bo Piotrek
musiałby siedzieć od rana do wieczora i wysyłać linki, żeby ktoś mógł dostać je
na bieżąco.
Dużo osób kupiło linki?
Z tego, co wiem, to tak. Największy
wynik zanotowały Nerwowe Wakacje, łącznie z takimi sytuacjami, że ludzie
wysyłali większe kwoty niż przy wynosiła cena fizycznego egzemplarza. Ja spodziewałem
się raczej, że osoby będą przelewać końcówki z kont, których nie mogą wypłacić
w banknotach, a nagle okazało się, że raz przyszło czterdzieści, raz
sześćdziesiąt, a rekord wyniósł osiemdziesiąt! Było to zaskakujące, ale zarazem
bardzo miłe, no i pokazało, że ludzie chcieli wyrazić poparcie dla naszego
wydawnictwa w inny sposób niż zakup płyty kompaktowej, gdzie zyskami trzeba się
dzielić np. z dystrybutorem, ZAIKS-em itp. Wydaje mi się, że najbardziej
entuzjastycznie zostały przyjęte Nerwowe Wakacje właśnie przez tę
bezpośredniość i świeże podejście; w gruncie rzeczy jest to hobbystyczna
inicjatywa, a takie warto wspierać. W momencie, gdy wszystko stało się
zautomatyzowane, zrobiła się z tego taka rutyna, na co nic nie możemy jednak
poradzić. Mam nadzieję, że dobra muzyka wynagrodzi odbiorcom tę
,,dehumanizację” całego procesu.
Jesteś zwolennikiem jakiej formy albumów?
Mimo wszystko krążki. Nie mogę
sobie pozwolić na częste kupowanie albumów, ale ostatnio zaszalałem i z Anglii
sprowadziłem bodajże dwanaście płyt. Saldo na mojej karcie kredytowej drastycznie
przez to się zmieniło. Podoba mi się ta forma, chociaż wyrażam obawę, że to krążek
CD wymiera, co sam format albumu. Nie wiem jaka jest tego przyczyna. Czy ludzie
mniej chętnie sięgają po albumy, bo powstaje coraz mniej dobrych płyt, czy może
działa to w drugą stronę – ludzie z łatwością mogą dokonywać selekcji tego, co
im się podoba i nie są już przywiązani do ograniczeń nośnika? W związku z czym
artyści też się uwalniają i skupiają na pojedynczych utworach. Z pewnością jest
to temat wart zbadania…
A może po prostu mniej pieniędzy i droższe ceny płyt?
Nie wiem czy takie droższe, bo w
naszym sklepiku udaje się sprzedawać płyty po dwadzieścia jeden złotych, co
jest ceną i dla nas satysfakcjonującą, i dla odbiorców niezbyt wysoką. Wielu
artystów alternatywnych jest na tyle sprytnych, że potrafi porządnie
zrealizować płytę przy niewielkim budżecie. Ceny nagrań maleją, więc nie wiem,
czy ten czynnik ekonomiczny jest taki znowu istotny.
A jak oceniasz polski rynek muzyczny? Wspomnieliśmy o płytach:
że się gorzej sprzedają, ale ceny pozostają jednak korzystne dla odbiorców.
Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę wydawnictwa „zagraniczna płyta, polska
cena”, chociaż te wydania pozostawiają wiele do życzenia…
No właśnie chciałem też zauważyć,
że płyty z Anglii przyszły do mnie w pięknych wydaniach, z książeczką itp. I
dodam, że za praktycznie takie same pieniądze, co w tych polskich wydaniach
zagranicznych płyt, nawet przy obecnym kursie. Przy całym pakiecie dwunastu
płyt koszt zamówienia, wraz z przesyłką, wyniósł mniej niż gdybym kupował
tutaj. Jest to niezrozumiałe, bo polskie oddziały dużych wytwórni nie są
bezpośrednio obciążone kosztami nagrań i promocji międzynarodowych artystów,
dostają już gotowy produkt i muszą go tylko rozprowadzić po danym kraju i
wysłać do lokalnych mediów. Dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego
zagraniczne płyty są dostępne w Polsce w takich cenach, gdy w Wielkiej
Brytanii, w której jest dużo większy wybór, są one tańsze.
OK., powiedzieliśmy o płytach, natomiast co z koncertami?
Z koncertami jest taka głupia
sytuacja, że ogólnie jest kryzys w branży koncertowej, a przynajmniej tak
wszyscy grzmią hucznie. Dane są zbyt fragmentaryczne by to jednoznacznie
stwierdzić, ale coś jest na rzeczy. Rozmawiamy ze znajomymi muzykami, którzy
nam mówią, że jadą do Poznania i zamiast stu osób, które były jakimś tam
standardem, przychodzi niecałe pięćdziesiąt.
Jacek Lachowicz w Fabrice wygenerował, plus-minus, dziesięć
osób.
Tak? Nawet nie wiedziałem. Już
mnie zagiąłeś… Ale odmienna sytuacja jest z zespołem Kamp!, który nie nawet wydał
płyty, wypuścił nie tak niedawno jeden singiel, a w Warszawie przyszło podobno sześćset osób. W Krakowie
koncert Kamp! też był sukcesem. Może to gitarowe granie odchodzi do lamusa?
Może ten kryzys koncertowy dotyczy właśnie rockowych zespołów? Bo zobacz, użalają
się Myslovitz, Muchy, Strachy na Lachy… Słynna historia z odwołaniem koncertu
Kasi Nosowskiej również się kłania.
Zgadzam się z tym, że ceny biletów
mogą być niejako powodem, ale z punktu widzenia ekonomiki kultury, którą mi
wpajano na studiach, to gdy ktoś jest przekonany do danego artysty, to cena gra
dla niego drugorzędną rolę, ma wpływ dopiero pod sam koniec procesu decyzyjnego.
Jak lubisz danego artystę, dowiesz się że gra u Ciebie w mieście, ktoś ładnie
przeprowadzi promocję i przekona Cię, że ,,warto tam być”, to dopiero wtedy
interesujesz się ceną. Nawet jeżeli jest zawyżona o jakieś sto procent, to nie
musi to znacznie wpłynąć na frekwencję. O ile zespół ma wiernych fanów.
To może problem jest z targetem?
Chyba tak…Polska publiczność może
być niewykształcona, ale przede wszystkim rozpieszczona. W pewnym momencie
zaczęło się dziać za dużo. Mamy festiwale, które ściągają wszystkie polskie
zespoły będące na topie. Wynika to z takiego olewczego podejścia ludzi: „fajny
polski zespół, gra w moim mieście, ale jadę na Openera i zobaczę ich między
innymi wykonawcami, bo nie będę miał co ze sobą zrobić”. Rozmawiałem z wieloma
managerami większych klubów i oni strasznie psioczą na polskie festiwale. Że
one psują rynek klubowy. Prezentując przekrój najlepszych polskich artystów
jednocześnie wychodzi na to, że ludzie nie potrzebują powtórki w klubie.
Oczywiście jest to błędne przekonanie, bo wiadomo, że koncert na festiwalu, a
koncert w klubie to dwie różne sytuacje, inne doświadczenia i klimat, a często
i dłuższy repertuar. Ludzie nie są tego do końca świadomi, odhaczają na Last.fm
„seen live” i podążają za czymś innym, co nie? Ale ja mam dodatkową teorię na
ten temat, do której wiele osób podchodzi sceptycznie, ale będę się przy niej
upierał. Gdy ja chodzę na koncerty klubowe lub je załatwiam, to mam do
czynienia z różnymi patologicznymi sytuacjami, które zaniechają mnie do
regularnego chodzenia bardziej niż ceny biletów.
Pierwsza z nich to obsuwy.
Przychodzisz do klubu jako widz o podanej godzinie i czekasz na gig, czekasz te
dwie godziny, nie wiedząc o co chodzi. Z drugiej strony barykady wygląda to
zazwyczaj tak, że menedżer lokalu nie zapewnił odpowiednich warunków
nagłośnieniowych, i sytuację próbuje się ratować różnymi kombinacjami, przez co
próba zamiast trwać planować godzinę, trwa trzy. Domorosły akustyk pretendujący
do bycia szeryfem na tym terytorium nie przeczytał nawet ridera, który otrzymał
już miesiąc wcześniej i na miejscu wyraża zdziwienie, że zespół ma trzech
wokalistów, bo on nie ma tylu mikrofonów… A jak nie ma problemów technicznych, to właściciel i tak zarządza
opóźnienie, bo więcej piwa musi się sprzedać. Teraz pomyśl sobie, że większość
koncertów odbywa się poza ścisłym weekendem, koncert się jeszcze nie zaczął,
dzienne linie przestały już kursować, a ty rano musisz wstać do pracy.
W Warszawie ludzie są przyzwyczajeni,
że jak jest podana godzina koncertu, to przychodzą te półtorej godziny później.
Przynajmniej! W mniejszych miejscowościach, np. w Kielcach, to jest nie do
pomyślenia – opóźniasz koncert, a ludzie zaczynają wychodzić i się na ciebie
obrażają. To zależy od miasta, ale większość klubów w Polsce nie jest
przygotowana akustycznie do dobrego odbioru koncertów. Gdy idziemy na zespół, w
którym istotną rolę odgrywają teksty, a my nie możemy usłyszeć tych słów, to wiemy,
że przepłaciliśmy. A jeżeli coś możemy usłyszeć wyraźniej i w bardziej
komfortowych warunkach na płycie, bo zespół nie jest z tym co robi show, to
możemy się zniechęcić do dalszego chodzenia na koncerty. Kolega zwrócił mi
uwagę, że dotyczy to zwłaszcza tzw. świeżej krwi – jak ktoś wybierze się na
swój pierwszy koncert ulubionego zespołu i nie złapie ,,bakcyla”, bo wszystko
zostało zorganizowane nie tak jak powinno, to uzna że to wszystko jest
przereklamowane.
A jak ty byś opisał target Nerwowych Wakacji?
To był temat wałkowany na
wszystkie strony. Według mnie są to młodzi ludzie wkraczający w dorosłość, z
pewną specyficzną wrażliwością, nostalgią, otwartością na bardziej
ekshibicjonistyczne i osobiste teksty, które nie są tak uniwersalne, tylko
opowiadają konkretne historie. Z pewnością muszą też załapać konwencję tego
rozkroku pomiędzy wpływami polskiej tradycji, a inspiracjami zachodnią
alternatywą spod znaku Modest Mouse. Nerwowe Wakacje są dla wrażliwej
młodzieży, nie retro brzmienia dla ludzi odczuwających nostalgię za latami
siedemdziesiątymi, chociaż to także, ale głównie nostalgia i wrażliwość.
Z pewnością nie jest to propozycja
dla osób, które szukają czegoś ,,retro” – nie znajdą tego wiele na płycie.
Czytujesz polskie periodyki muzyczne?
Tak! Jako Project manager jestem
zobowiązany czytać chociażby te dotyczące moich zespołów, ale zawsze staram się
przeglądać portale, z którymi…
Pytam o gazety.
Aaaaaa, to nie… Wiesz co, nie
czytam. Zresztą takich gazet nie ma… Aczkolwiek zależy co się rozumie poprzez
słowo periodyk, bo czytam Duzy Format, głównie ze względu na osoby, które zajmują
się muzyką alternatywną. Jacek Świąder i Robert Sankowski bardzo dobrze kumają
muzykę niezależną, można się z nimi zgadzać, można nie zgadzać, ale z pewnością
są kompetentni w tym co robią „Co jest grane” też stało na wysokim poziomie,
szkoda że zlikwidowali tamtejszy dział recenzji. Ale to są dodatki do gazety
codziennej. Z gazet stricte muzycznych jest „Teraz Rock”, którego nie czytuję, bo
jest zupełnie oderwany od mojej rzeczywistości.
Inne tytuły?
Ha! To naprawdę dobre pytanie… Jest
„Hiro”, które jest lifestyle’owe, „Aktivist” też lifestyle’owy, a „Machina” już
nie jest wydawana. Byliśmy zresztą z Nerwowymi jednym z ostatnich zespołów,
który się w niej pojawił w papierowej formie. Znowu Niechęć była w ostatnim
wydaniu CJG z recenzjami, zaczynam się zastanawiać czy nie przynosimy tytułom
jakiegoś pecha <śmiech>
Czytywałeś ,,Machinę”?
Każdy numer.
Dlaczego upadła?
Zdaje sie przez wyniki sprzedaży, aczkolwiek
byłem na gościnnym wykładzie Piotra Metza na moim wydziale i tam on twierdził,
że sprzedaż nie była nierentowna, tylko wydawca nie miał zupełnie pomysłu na
promocję i skupił się na innych tytułach. Co nie zmienia faktu, że ludzie
przestają kupować prasę, nie tylko muzyczną, bo tak samo jest z „Przekrojem”,
któremu statystyki leciały na łeb. Zrobili kombinacje z przenoszeniem biura do
Krakowa, żeby zmniejszyć koszty utrzymania, kombinowali chyba też coś z
elektronicznymi wydaniami. Teraz podobno też nie ma tam recenzji. Jest z tym
problem, ale z drugiej strony jest magazyn „Uważam Rze”, który przebił inne
pisma pod względem sprzedaży, a który też ma dział poświęcony kulturze.
To jaki mamy ten rynek prasy muzycznej w Polsce?
Przede wszystkim skoncentrowany
wokół Internetu. Ten oceniam bardzo pozytywnie. Jest wielu pasjonatów, którzy
specjalizują się czy to w ogarnianiu zjawiska muzyki rozrywkowej jako całości,
czy konkretnych gatunków, a nawet wąskich nisz. Wiadomo, że jest to duże
ryzyko, bo żeby dostać się do takich zaufanych krytyków, trzeba się przedrzeć
przez gąszcz amatorki. W końcu każdy ma prawo publikować w sieci co mu się
podoba. Ale mimo wszystko idzie to w lepszym kierunku, takie odnoszę wrażenie.
Chyba nawet lepiej, że dzieje się to w Internecie, bo każdy, kto przeczyta, od
razu ma możliwość przesłuchania fragmentów płyty. Jest Bandcamp, jest YouTube,
SoundCloud, wszystko staje się bardziej bezpośrednie. Aczkolwiek nie podoba mi
się, gdy cała płyta jest tak łatwo podana na tacy, traci ona przez to wartość w
oczach wielu osób… To, czego mi brakuje w sieci, to jakiś sprytny sposób
selekcji treści, który pozwoliłby odciąć się od tej amatorki. Jak ktoś zaczyna
swoją przygodę z muzyką, to lepiej żeby trafiał na rzetelne i profesjonalne
serwisy, twórczo rozwijające zainteresowanie muzyką. Obawiam się jednak, że
mało który serwis ma na siebie pomysł, jeżeli chodzi o przyciąganie nowych,
młodszych czytelników.
Myślisz, że to się unormuje i nasz rodzimy rynek dojdzie do
takiego poziomu, jak w Wielkiej Brytanii?
Chciałbym żeby tak było. Nie wiem
czy to nastąpi w najbliższym czasie. Polska jest krajem specyficznym, a my na
pewno mamy inną kulturę dziennikarstwa, bo w Stanach etyka dziennikarza
muzycznego jest taka, że dziennikarze, wydawcy i muzycy to są oddzielne
środowiska. Nie ma tak, że dziennikarze i muzycy chodzą na piwo i kumplują się.
Nie ma takiej siatki znajomości: „to mój kolega z podwórka, więc go będę
wspierał, napiszę o jego płycie” i te środowiska są świadome, że nie powinny się
ze sobą bratać zbyt zażyle.
A w Polsce?
A w polskiej alternatywie jest
partyzantka. Nie węszę tu żadnego spisku czy zmowy, po prostu odsetek ludzi
interesujących się muzyką niezależną, w stosunku do całości społeczeństwa, jest
cholernie niewielki, więc ci ludzie siłą rzeczy wchodzą w interakcję. Znam
szereg takich sytuacji, że ktoś pomaga koledze z dawnych lat, chociaż siedzą w
różnych sektorach branży muzycznej. W polskiej branży trzeba mieć bardzo dużo
znajomości, ale nie sądzę, żeby było to jakieś celowe. Jak się pójdzie na
koncert zespołu alternatywnego, to połowę publiczności stanowią osoby w ten lub
inny sposób zaangażowane mocniej w muzykę. Siłą rzeczy nawiązujesz kontakty, to
wszystko się przenika. Chociaż znajdą się i tacy, którzy nie tyle wspierają
kolegów, co sabotażują szanse innych na rzecz ziomów.
Da się wyżyć z muzyki?
Tak, ale nie jak się poświęcasz
jednemu projektowi na raz. Musisz mieć pewną płynność. Najlepiej jest mieć parę
zespołów, dodatkowo zajmować się produkcją, wydawaniem płyt czy pisaniem
felietonów. Mi się na przykład marzy mieć cztery dobre zespoły, które będą wydawać
płyty mniej więcej w odmiennych kwartałach roku, a przez to też będą mieć trasy
w innych porach. I każdym zajmować się całościowo, i jako manager koncertowy, i
jako project manager w Wytwórni. W tego typu muzyce musi być ta płynność,
spójrz na Macia Morettiego.
A Project Manager, gdyby nie miał zespołów, wyżyłby w takim
wielkim mieście jak Kraków czy Warszawa?
Sądzę, że mimo wszystko nie…Co
mogę dodać…Tak naprawdę ciężko mi powiedzieć, czy wyżyć, bo Wytwórnia ma
dopiero rok z hakiem. Zakładając jakąkolwiek firmę nie należy spodziewać się
gwałtownych zysków. Pierwsze lata to inwestycja, pewien wkład, budowanie marki,
kapitału (nie tylko finansowego). Trzeba zdobyć zaufanie odbiorców, wykazać się
solidnością, konkurencja nie śpi. Wtedy z pewnością zacznie się to opłacać.
Chciałbym by kiedyś ludzie sięgali po nasze krążki nie ze względu na to, że
jest to kolejny album Nerwowych Wakacji czy Organizmu, ale dlatego że po prostu
wyszła kolejna pozycja od Wytwórni Krajowej. Nasz komputerowy mózg Machał
zauważył już pierwsze symptomy – wiele osób pobierających od nas ostatnie
wydawnictwo, czyli Niechęć, zwracało się też po poprzednie zespoły, które
wypuściliśmy.
Wydajecie dobrą muzykę?
Tak. Wszystkie pozycje rewelacyjne
(śmiech). Mamy kilka w kolejce, aczkolwiek wiadomo, że nie wszystkich słuchaczy
uda się zaspokoić, a pewne decyzje wydawnicze mogą ponownie podzielić naszych
kibiców. To nie jest tak, że my rozpatrujemy działalność w kategoriach produktu,
który musimy i chcemy za wszelką cenę sprzedać. Trafiamy na zespół, który nas porusza
i proponujemy mu, że znajdziemy dla niego odpowiedni rynek, że dotrzemy do
ludzi którzy byliby zainteresowani tym, co mają. Majorsom często się zarzuca,
że działają na odwrót i kreują zespoły pod zapotrzebowanie. Tak z pewnością
jest wygodniej, ale ja wolę działać pod prąd, zawsze wychodziłem na tym lepiej.
Czyli robicie swoje i czekacie na lepsze czasy?
Wydaje mi się, że te lepsze czasy
już się zaczęły. Dopiero raczkują, ale już w nich jesteśmy. Pojawiła się iskierka,
która niebawem zapłonie.
Rozmawiał Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.