Czwartym dniem i tym wpisem żegnamy się z tegorocznym Heineken Open'er Festivalem. Jak zaprezentowały się pierwsze w naszym kraju koncerty takich wykonawców jak Mumford and Sons czy The xx? Piszemy poniżej.
Mumford & Sons
20:00
Nie rozumiem fenomenu Mumford and
Sons. Moim błędem może być
fakt, że jakoś nigdy nie starałem się zrozumieć, ale wiem jedno – tym koncertem
nie przekonali mnie do siebie. Stałem jak ten słup soli w stosunkowo bliskiej
odległości do fanów i zastanawiałem się „o co tu do cholery chodzi?”. Folk
folkiem, ale teksty o miłości, bogu, śmierci czy innych sprawach nie
przemawiają do mnie w ich wykonaniu. Żeby
jednak nie było, że na koncert wybrał się totalny laik, Sight No More znam i do scenicznego wykonania utworów za bardzo
przyczepić się nie można. Poleciało „Winter Winds”, „Sight No More”,
„The Cave” i nowe numery: „Below My
Feet”, „Lover’s Eyes”, „Lover of the Light” i bodajże jeszcze trzy, które
znajdą się na Babel .
Fani pewnie nieźle się
bawili, ja tego nie kupuję, zatem „This time no, this time no”.[Piotr
Strzemieczny]
Mój niezaprzeczalny faworyt gdyńskiego festiwalu. Nie wiem
dlaczego organizator ustawił ich koncert na 20. Przez to nie zdążyłem na
początek gigu! Moje odczucia po tym cudownym wydarzeniu były nie do opisania.
Może Mumford And Sons nie są najbardziej oryginalnym czy przełomowym zespołem,
ale trudno tych chłopaków nie lubić. Ja mam do nich duży sentyment i cieszę
się, że w końcu do nas przyjechali. Czekam ze zniecierpliwieniem na kolejny
koncert w Polsce. I ten piękny zachód słońca. Można było się rozpłynąć. [Wojtek Irzyk]
Burza, deszcz, błoto, więcej deszczu, więcej błota. Tak mniej
więcej wyglądała pogoda na chwilę przed rozpoczęciem koncertu Mumford&Sons.
Wyjątkowego, bo pierwszego w Polsce. Pod sceną, mimo niesprzyjających warunków,
czekała więc dość duża, wierna grupka fanów. Po pewnym czasie i ja zdecydowałem
się narzucić foliową pelerynę i przebrnąć przez błoto, sięgające już powyżej
kostek, na polu namiotowym. Chłopaki, na przełamanie, grali bardzo przyjemnie,
pokazując, że nawet taka pogoda nie jest w stanie ukraść im show. I nie
ukradła! [Miłosz Karbowski]
Bat For Lashes
Tent Stage
21:00
Piękna Natasha, piękna głos, piękna muzyka. Wszystko
pięknie... ale czasem zbyt sennie. Niemniej jednak jest to jeden z moich
ulubionych koncertów tegorocznego Openera. Bat For Lashes jak nikt inny potrafi
zahipnotyzować słuchacza swoim głosem. Dodając do tego romantyczną błotną deszczową
aurę oraz tłum w namiocie śpiewający każdy utwór wraz z autorką, otrzymaliśmy
jeden z najpiękniejszych koncertów Heineken Open’er 2012. [Wojtek Irzyk]
The Mars Volta
Main Stage
22:00
Naprawdę nie wiem jakimi kryteriami kierowano się przy układaniu
ostatniego dnia na scenie głównej. Przebrzmiałe Cool Kids of Death, Mumfordy,
mocno przeterminowana i wywietrzała Mars Volta, a na koniec opisywane poniżej,
tryskające radością z życia The xx. Z Mars Volta jest taki problem, że: a)
powinno przyjechać At the Drive-In, b) akceptuję tylko debiut MV (wystarczy
porównać – reszta była naprawdę słaba). Na samym koncercie wytrzymałem trochę
ponad czterdzieści minut i strasznie się zmęczyłem. Ani to zabawne, ani
sympatyczne, a już na pewno występ nie był porywający. Stałem, patrzyłem i liczyłem
czas, żeby idąc do namiotu zahaczyć na kilka(naście) minut na Janelle Monae. [Piotr Strzemieczny]
Sytuacja podbarierkowa podczas gigu Mars Volty była jednym
z najlepszych momentów soboty. Biorąc pod uwagę całą ekspresję oraz
wycieczkowość zespołu, można dojść do wniosku, że ich koncert podczas HOF był
bardziej ryzykownym posunięciem ze strony Alter Artu niż kooperacja Greenwooda
oraz Pendereckiego. Ale dajcie spokój! Szkoda troszkę, że The Mars Volta
skupili się głównie na najbardziej świeżym repertuarze, ale wrażenie, że to, co
zostało z Twojego mózgu, wychodzi w formie mięsa mielonego przez uszy (nowy,
lepszy teledysk do „Another Brick In the Wall”) i tak gwarantowane.
Nie wiem, co było bardziej ekstatyczne - finalny
"Goliath", permanentna kooperacja rodzeństwa Rodrigez-Lopez czy
niezrównany Cedrik, bez skrępowania podsumowujący nieogarnięcie publiki oraz
uciekający się do symbolicznego (?) przyklejenia gumy na okienku kamery czy
śpiewanie w czapce kurczaka. Poturbowanie muzyczne nie poszło w parze z
fizycznym - żadnych ubytków na zdrowiu, tylko raz wpadł mi w oko dred pana
przede mną. [Dominika Chmiel]
Janelle Monae
World Stage
22:30
Janelle Monae była jednym z tych wykonawców, których koniecznie musiałam zobaczyć na żywo. Jej charyzma działała na publiczność magnetyzująco. Występ, przepełniony ciepłym brzmieniem głosu oraz doskonałą grą sceniczną Janelle, był jednym z lepszych na tegorocznym Openerze. Zakapturzone postaci, funkowy band i gromada tancerzy, wszystko w monochromatycznych biało – czarnych barwach. Zagrała „Cold War”, „Tightrope”, a także nową piosenkę „Electric Lady” oraz „I Want You Back” z repertuaru młodego Michaela Jacksona. Janelle dyrygowała publicznością, która dawała się wodzić za nos, także gdy zmusiła wszystkich do kucania w błocie, które czwartego dnia festiwalu sięgało już prawie do połowy łydek. Ale nagrodą były jej skoki na ręce oszalałych z radości fanów przy barierkach. [Agnieszka Strzemieczna]
Friendly Fires
Tent Stage
23:00
Pogoda nadal nie sprzyjała, więc byłem w Ten Stage na długo przed
koncertem. Byłem więc świadkiem plemiennego rytuału fanek. Podstawa to
krzykliwe kolory. Im bardziej widoczne, tym lepiej. Jeżeli jeszcze są to
fluorescencyjne farby do twarzy, jesteś panem! Teraz wystarczy już tylko
namalować na dłoniach imię ulubionego muzyka, albo nazwę całego zespołu.
Serduszka obowiązkowe! Przyda się też hawajska stylówa, bo przecież Hawaiian
Air na pewno poleci! Jeżeli ominęłaś którykolwiek z punktów, nie możesz nazywać
się fanem. A! No i szczelnie musisz okupować barierki!
Koncert Friendly Fires był naprawdę miłym doświadczeniem. Od
dawna chciałem zobaczyć tańczącego Eda w akcji. I powalił mnie na łopatki.
Takiej akcji bioder ani w Tańcu z Gwiazdami, ani w innej produkcji nie
uświadczycie. To prawdziwy wirtuoz obracania nimi i potrząsania. A i śpiewa na
żywo niczego sobie. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów ostatniego,
pochmurnego dnia. [Miłosz
Karbowski]
Po gigu Friendly Fires na Selectorze 2010 miałem jak najbardziej
pozytywne wspomnienia, chociaż Anglicy przyjechali do Polski stanowczo za późno
i ze starymi, chociaż bardzo dobrymi utworami. Na kolejny festiwal organizowany
przez Alter Art. Friendly Fires przybyli już nie „pięć lat po fakcie”, ale ze
stosunkowo świeżym materiałem. Materiałem, który w całej swojej okazałości był
(i jest) bardzo, bardzo, bardzo mega.
Edowi Macfarlane’owi troszkę się schudło przez te dwa lata i rusza
się jeszcze ciekawiej, a koncertowo utwory nic nie tracą. Najlepsze słowo, aby
określić ten występ? Radość. I szał. Daruję sobie stwierdzenie, że Friendly
Fires zagrali największe hity, bo w przypadku zespołu, którego praktycznie
wszystkie kawałki są highlightami i potencjalnymi singlami, jest to głupota.
Jeden z lepszych koncertów tegorocznego Openera. [Piotr Strzemieczny]
The xx
Main Stage
00:00
Nie wiem, kto zdecydował, by The xx grało: a) na Main Stage, b) na
zakończenie festiwalu. Wydaje
mi się, że zespół o wiele lepszą atmosferę stworzyłby w namiocie, przy nieco
mniejszej publice. Fakt – z obecną popularnością namiot pewnie pękałby w
szwach, ale też nie oszukujmy się – większość przyszła głównie dla „VCR”. Od razu było wiadomo, że to nie będzie
wielkie show, a raczej gig do pobujania się na prawo i lewo. Ale ile można się
bujać… z czasem zrobiło się po prostu nudno. Duża część tłumu zaczęła
wychodzić. Wyszedłem i ja. [Miłosz
Karbowski]
Coldair dopiero tak późno, a na Brygadę Kryzys przecież nie pójdę.
Badanie struktury toi-toia też nie trwa za długo, więc wypadało pójść pod Main
i przekonać się, jak złe jest The xx. Zaskoczenia nie było, irytacji nie było,
było zaś ziewanie i zamykanie oczu. No OK., zaskoczeniem mógł być tłum
zgromadzony pod sceną główną i brak pomysłów na aranże. Ale zanim podbiłem na
ten występ, dostałem od koleżanki smsa: „Boże, jak nudno. A jak śmierdzi!”.
Było meganudno. Emocji mniej niż na ich debiutanckim albumie, a najlepszym
utworem nadal pozostaje „Intro”. [Piotr
Strzemieczny]
Dziwny
był to koncert zespołu, który chyba próbował zainicjować alternatywą
rzeczywistość, gdzie człowiek, zwany Jamiem XX nigdy się nie pojawił i nie
narobił pewnego zamieszania na kablach. Chciało się więcej elektronicznych
wycieczek, chwilowe rzężenia basu zdawały się je zapowiadać, skończyło się
jednak na buzującym napięciu, które nie doprowadziło do żadnego
satysfakcjonującego finiszu, pomijając ochłap w postaci „I’ll Take Care of
You”.
Wydumane,
prostackie oczekiwania wiksy nie były jednak w stanie przyćmić dominującej,
choć subtelnej aury całego koncertu. Było bardzo nastrojowo, operowaliśmy na
wysokim poziomie wrażliwości. Pierwsza płyta wybrzmiała idealnie, utwory
zapowiadające nowy krążek Coexist –
zastanawiająco. Fantastyczna energia na linii artyści - publiczność – skromni,
minimalistyczni, hipnotyzujący The XX oraz tysiące gardeł śpiewających każdy
tekst, dużo bliskości i ciepła (głównie metaforycznego), dużo dobrego na
ostatni dzień festiwalu. [Dominika
Chmiel]
Mam bardzo podobne odczucia w stosunku do ich koncertu, jak w przypadku
występów Justice i Mumford And Sons. Wszystkie trzy składy uwielbiam i długo
czekałem na chwilę, kiedy ujrzę ich występy na żywo. Los chciał, że wspólnie
zagrali na jedynym festiwalu. Jakkolwiek Justice podobało mi się najmniej z tej
trójki, to The XX uplasowało się w moim osobistym rankingu tuż za M&S. Może
głównie na ten fakt wpłynęły okoliczności. Ponieważ występ The XX zobaczyłem w
całości, a lubię ich tak bardzo, że nawet przy najbardziej nudnym wykonaniu ich
utworów byłbym zadowolony z ich usłyszenia. Więc moja ocena nie jest zbyt
obiektywna. [Wojtek Irzyk]
SBTRKT
Tent Stage
01:00
Idealne zakończenie dobrego festiwalu. Występ „Live” Aarona
naprawdę zasługiwał na to określenie. Każdy odegrany utwór miał swój własny
charakter. Niby było tak jak na albumie, ale jednak zupełnie inaczej. Do tego
wokal na żywo i genialna perkusja. Nic dodać nic ująć. Szkoda tylko, że tak
krótko. Chłopaki powinni wyjść jeszcze raz do publiczności, zważywszy na fakt,
jak licznie fani stawili się na tym koncercie i jak chętnie pomagali Samphie
przy śpiewaniu. Liczę na szybki powrót SBTRK do naszego kraju, choćby ze
zwykłym setem dj-skim. [Wojtek Irzyk]
SBTRKT miałam okazję widzieć miesiąc wcześniej,
podczas Field Day w Londynie, bojowe nastroje taneczne zdawały się więc
zupełnie uzasadnione. Mina troszkę zrzedła, gdy SBTRKT zszedł ze sceny po
godzinie. Można również zapytać, czy tak wczesna pora rozpoczęcia gigu (1 A.M)
oraz miejsce (namiot) to optymalne rozegranie sytuacji.
"Right Thing to Do", co prawda bez
udziału eleganckiej Jessie, doprowadziła do ciarek oraz ekstatycznego tańca, na
miarę możliwości przestrzennych. SBTRKT, podobnie jak w Londynie, poddał
swoje kompozycje pewnej modyfikacji pod kątem okoliczności, przez co nabrały
klubowego sznytu, z pewną, niezbędną w takich sytuacjach, dawką
zezwierzęcenia.
Zezwierzęcenie przyjęło również formę wybitnie małoletnich
jednostek, prezentujących taki poziom alko-dragowego zmarnowania, że problemem
było wymówienie swojego imienia, a co dopiero zidentyfikowanie gigu, w którym
przyszło im uczestniczyć.. Wydawało się również, że cała siła tej grupy skanalizowała
się w bezpardonowym brnięciu pod scenę, chyba tylko po to, aby w finale puścić
kolorowego, iskrzącego się brokatem pawia, wabiącego się "Hunter". Z rzeczy milszych, długo nie mogłam się
uwolnić od końcowego, rozbudowanego "Widlfire", poprzedzonego
świetnym "Never Never", "Hold On" czy "Something
Goes Right".
Szkoda, że tak krótko, pozostaje jeszcze poubolewać na koniec Open'era. Szkoda
także, z innej nieco beczki, że chyba nikt z tegorocznych artystów (ani
organizatorów) HOF nie pokusił się o muzyczne uczczenie pamięci Adama
Yaucha, który 5 lat temu, razem z resztą Beastie Boys, zapisał się w historii
tego, jak to wszyscy mówią, największego przecież i najważniejszego festiwalu
muzycznego w Polsce. [Dominika Chmiel]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.