Oni naprawdę są magiczni.
Podróże, jak to się zwykło mówić, są pożyteczne, rozszerzają horyzonty i ogólnie sprzyjają zawieraniu kontaktów interpersonalnych. W polskim przypadku najczęściej te znajomości zawierane są (a przynajmniej dziwnym trafem najczęściej nadarza się ku temu okazja) z…Polakami (3/4 przypadków to patologiczny margines społeczny, przy którym wstyd się przyznać, że mówi się tym samym językiem). Z Young Magic było mniej więcej podobnie. Wyjątkiem jest kraj pochodzenia i ostateczne rozwiązanie. Dwóch Australijczyków postanowiło zwiedzić świat: trochę Meksyku, trochę Anglii, trochę Holandii i przy okazji Belgii, a także Włochy oraz inne państwa. Traf chciał, że spotkali się w miejscu generującym bodajże największą liczbę alternatywnych artystów – na Brooklynie. Tam napotkali jeszcze pochodzącą z co prawda nie Australii, ale z kraju leżącego niedaleko – Indonezji - osobę. Razem Isaac Emmanuel, Michael Italia i Melati Malay zebrali w jedną całość wszystkie swoje muzyczne zdobycze i doświadczenia, tworząc Melt – wypadkową ich globtroterskiego stylu życia, skolekcjonowanych sampli i naleciałości przeróżnej maści. Płytę może nie genialną, nie kluczową dla rozwoju rynku muzycznego, nawet nie taką odkrywczą (Animal Collective i Gang Gang Dance – i w ogóle wiele innych zespołów- zrobili to wcześniej), ale przyjemną, ciekawą i przede wszystkim dobrą.
Otwierające Melt „Sparkly”
rozpoczyna się jak zaspane „Total Life Forever” z ostatniej płyty Foals.
Podobna linia melodyjna i blisko ukierunkowany śpiew siłą rzeczy naprowadzają
skojarzenia na Brytyjczyków. Tak jest tylko do niespełna pięćdziesiątej
sekundy, gdy wchodzi perkusja, której charakterystyczne brzmienie towarzyszy Young
Magic do końca płyty. To właśnie te „plemienne bębny” napędzają debiut, nadając
albumowi pewien klimat tajemniczości. Tak jest np. w „Slip Time”, który
nawiązuje i do Yeasayer z czasów All Hour Cymbals, i do HEALTH
(chociaż w tym przypadku jest to HEALTH na środkach uspokajających i zasłuchane
w chillwave’ie).
Ale tych wyczuwalnych inspiracji jest na Melt więcej. Zamiłowanie wschodnimi rytmami
na podobieństwo Gang Gang Dance wyczuje się w „The Dancer”, a zelektronizowany
shoegaze M83 urzeka w „Night In the Ocean”. No i wszędobylscy Animal Collective,
których typowe brzmienie można wyłapać w większości kapel, które do
swojej muzyki chcą dodać choć trochę mistycyzmu.
Jeżeli wziąć pod uwagę tylko tegoroczne debiuty, to Melt z całą pewnością jawi się jako ta
pozycja, którą warto ściągnąć z Internetu, odsłuchać kilka razy, a potem
skoczyć do sklepu (albo wyklikać nazwę sklepu w necie) i kupić. Premierowa
płyta australijskiego tria wciąga, urzeka i pozostaje w pamięci na długo.
8/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.