Jeden
Miike Snow, drugi album i trzech kolesi w zespole. Co z tego wynika? Raczej nic
złego.
Nikogo
już nie trzeba wyprowadzać z błędu i tłumaczyć, że Miike Snow, to jednak nie
jeden człowiek, a dwóch więcej. Nie po tym, jak względnie miłe "The
Wave" konsekwentnie od kilku miesięcy atakuje nasze uszy, wykazując
zaskakująco duże predyspozycje do bycia kolejnym Gotye. To, że
szwedzko-amerykańska formacja ma lekką rękę do
nagrywania kawałków wpadających niezobowiązująco w ucho, Miike Snow
pokazali dosadnie na swoim debiucie w 2009 roku. Miike Snow to przecież
wydawnictwo, które stworzone zostało przez ludzi stojących za sukcesem"
Toxic" czy "Piece of Me", czyli Złotych Czasów Britney Spears,
nim ta zdecydowała się spontanicznie zamanifestować swoją solidarność z
dotkniętymi przypadłością łysienia plackowatego.
Debiut
Miike Snow został przez opiniotwórcze periodyki muzyczne podsumowany
pozytywnie. Podkreślano udane połączenie skandynawskiego chłodu z lekką psychodelą
spod znaku Animal Collective oraz hipsterską tanecznością Passion Pit. Nie
wiem, czy takie szufladki są odpowiednie (jeżeli jakieś w ogóle są), ale
"Black and Blue" to numer,
który dostarczył mi tyle frajdy podczas zabawy w teledysk, jak niegdyś "Inner Smile" niejakiego Texas.
Przemiła, pełna powietrza piosenka jak nic świetnie sprawdza się przy ćwiczeniu
przerysowanej, emocjonalnej mimiki twarzy, której towarzyszy hiper-poprawna
wymowa poszczególnych linijek tekstu. Na szczęście, w teledysku Miike Snow
zdecydowali się na inny koncept.
"Ach
gdzie są niegdysiejsze śniegi", chce się więc powtórzyć za klasykiem, po
pierwszym odsłuchu Happy to You. Celebrowana powszechnie lekkość, z jaką
panom przychodzi tworzenie piosenek, wciąż stanowi duży atut tego albumu.
Szkoda, że na płaszczyźnie emocji zaszły jakieś dziwne wypadki.
Ostatnio
w mojej pracy pokuszono się o postawienie odważnej tezy, że osoby, które często
śmieją się razem, w pewnym momencie zaczynają owym śmiechem upodabniać się do
siebie. W skrócie - brzmią praktycznie tak samo.
Podobny
syndrom widać na Happy To You. Nie wiem, czy to kwestia szwedzkiej,
oszczędnej z definicji estetyki, ale jadłospis w Ikei zdaje się być bardziej
urozmaicony niż spectrum emocji odliczanych kolejnymi numerami na trackliście. Wszystko
jest niezwykle ładne, dopieszczone producencko, świetnie wyczute czasowo,
kontekstowo, z odpowiednią ilością smaczków. Ta perfekcja zupełnie jednak nie
niesie.
Wygląda,
że raczej każdy myje tu zęby po posiłkach albo - w najgorszym wypadku - żuje
gumę.
Tak
sterylni są, tak bardzo prewencyjni. Załoga szybkiego reagowania, która
sprawdza się w każdej sytuacji.
Wokalnie
jest niepokojąco - niepokojąco płasko. Głos Andrew Wyatta brzmi momentami
trochę, jak ci dziwni kolesie od "Walking on a dream", łatwo przejść
obok niego obojętnie, nawet nie do końca wnikając, o czym śpiewa (chyba, że
jest to legendarne "Staring at the wave").
Singlowe
"Devil's Work", jeden z bardziej udanych utworów na płycie, oraz
świetnie zapewne sprawdzające się w sytuacjach plenerowo-festiwalowo-grupowych
"Paddling Out" mają na albumie strategiczne pozycje 3 oraz 10, co
wydaje się dość istotne, biorąc pod uwagę patent, na rozpoczęcie zarówno
pierwszego, jak i drugiego numeru.
Podobieństwo
tych dwóch intro jest zaskakujące, ale zdecydowanie nie jest to ta gra, kiedy
cieszymy się, że znaleźliśmy parę. Szkoda, że openerem płyty nie jest właśnie
"Devil's Work". Do kupy z zamykającym album, najbardziej kojarzącym
się z poprzednim LP zespołu, "Paddling Out" tworzyłoby to naprawdę
mocną klamrę, może nawet rekompensującą, że coś tam po drodze uległo ściśnięciu,
straciło kształty i jędrność przez jazdę na tym samym, niebrzydkim co prawda,
ale wtórnym patencie (vide: "Pretender").
Otwiera
za to "Enter the Jokers Lair", które przynosi blisko trzy i pół
minuty tanecznej indie piosenki. Jest seledynowo i niewinnie, acz chyba nie do
końca czarodziejsko, choć balearyczny początek to na pewno atut numeru.
Potem
lecimy klasykami - wspomniany już pierwszy singiel - "Devil's Work"
ze zloopowanym pianinem i miłymi uchu detalami w postaci dęciaków, następnie ikoniczne
"The Wave" i tak dalej, i tak dalej...
Pośród
tej estetycznej poprawności wybija się jeszcze "God Help This
Divorce" oraz dość mroczne, smyczkowe "Black Tin Box", powstałe
w kolaboracji z Lykke Li. Kompozycja nasuwa na myśl z jednej strony klimat późnego NIN, gdzieś tam
dosłuchać się można szczątkowego Jamie XX, kiedy Andrew brzmi trochę
jak Olof Dreijer, co hula wyśmienicie z krystalicznym głosem Lykke.
Myśląc o Happy
to You myślę o wakacjach. Instrukcja obsługi wakacji jest prosta - trzeba
się cieszyć, robić miłe rzeczy, albo chociaż unikać tych o wysokim
współczynniku upierdliwości i wystawiać się na działanie słońca oraz piwa.
Bez
spiny, nadbudowanych ambicji do bycia Królową Turnusu i posiadania najbardziej
wyhajpowanej scenografii nad Wisłą, w rolach głównych leżak, słomiany kapelusz,
iPod oraz lansiarskie obuwie letnie.
Jest po
prostu spoczko, każdy ma jeszcze trochę biały brzuch, po co dopatrywać się w
tym większej filozofii? Jest luźno, bez trzykropków, bez przesady. Dla takiego
mikroklimatu Happy to You stanowi soundtrack idealny.
6/10
Dominika
Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.