poniedziałek, 25 czerwca 2012

Recenzja: Miike Snow - "Happy To You“ (2012, Columbia)

Jeden Miike Snow, drugi album i trzech kolesi w zespole. Co z tego wynika? Raczej nic złego.











Nikogo już nie trzeba wyprowadzać z błędu i tłumaczyć, że Miike Snow, to jednak nie jeden człowiek, a dwóch więcej. Nie po tym, jak względnie miłe "The Wave" konsekwentnie od kilku miesięcy atakuje nasze uszy, wykazując zaskakująco duże predyspozycje do bycia kolejnym Gotye. To, że szwedzko-amerykańska formacja ma lekką rękę do  nagrywania kawałków wpadających niezobowiązująco w ucho, Miike Snow pokazali dosadnie na swoim debiucie w 2009 roku. Miike Snow to przecież wydawnictwo, które stworzone zostało przez ludzi stojących za sukcesem" Toxic" czy "Piece of Me", czyli Złotych Czasów Britney Spears, nim ta zdecydowała się spontanicznie zamanifestować swoją solidarność z dotkniętymi przypadłością łysienia plackowatego.

Debiut Miike Snow został przez opiniotwórcze periodyki muzyczne podsumowany pozytywnie. Podkreślano udane połączenie skandynawskiego chłodu z lekką psychodelą spod znaku Animal Collective oraz hipsterską tanecznością Passion Pit. Nie wiem, czy takie szufladki są odpowiednie (jeżeli jakieś w ogóle są), ale "Black and Blue"  to numer, który dostarczył mi tyle frajdy podczas zabawy w teledysk, jak niegdyś  "Inner Smile" niejakiego Texas. Przemiła, pełna powietrza piosenka jak nic świetnie sprawdza się przy ćwiczeniu przerysowanej, emocjonalnej mimiki twarzy, której towarzyszy hiper-poprawna wymowa poszczególnych linijek tekstu. Na szczęście, w teledysku Miike Snow zdecydowali się na inny koncept.

"Ach gdzie są niegdysiejsze śniegi", chce się więc powtórzyć za klasykiem, po pierwszym odsłuchu Happy to You. Celebrowana powszechnie lekkość, z jaką panom przychodzi tworzenie piosenek, wciąż stanowi duży atut tego albumu. Szkoda, że na płaszczyźnie emocji zaszły jakieś dziwne wypadki.
Ostatnio w mojej pracy pokuszono się o postawienie odważnej tezy, że osoby, które często śmieją się razem, w pewnym momencie zaczynają owym śmiechem upodabniać się do siebie. W skrócie - brzmią praktycznie tak samo.
Podobny syndrom widać na Happy To You. Nie wiem, czy to kwestia szwedzkiej, oszczędnej z definicji estetyki, ale jadłospis w Ikei zdaje się być bardziej urozmaicony niż spectrum emocji odliczanych kolejnymi numerami na trackliście. Wszystko jest niezwykle ładne, dopieszczone producencko, świetnie wyczute czasowo, kontekstowo, z odpowiednią ilością smaczków. Ta perfekcja zupełnie jednak nie niesie.
Wygląda, że raczej każdy myje tu zęby po posiłkach albo - w najgorszym wypadku - żuje gumę.
Tak sterylni są, tak bardzo prewencyjni. Załoga szybkiego reagowania, która sprawdza się w każdej sytuacji.

Wokalnie jest niepokojąco - niepokojąco płasko. Głos Andrew Wyatta brzmi momentami trochę, jak ci dziwni kolesie od "Walking on a dream", łatwo przejść obok niego obojętnie, nawet nie do końca wnikając, o czym śpiewa (chyba, że jest to legendarne "Staring at the wave").
Singlowe "Devil's Work", jeden z bardziej udanych utworów na płycie, oraz świetnie zapewne sprawdzające się w sytuacjach plenerowo-festiwalowo-grupowych "Paddling Out" mają na albumie strategiczne pozycje 3 oraz 10, co wydaje się dość istotne, biorąc pod uwagę patent, na rozpoczęcie zarówno pierwszego, jak i drugiego numeru.
Podobieństwo tych dwóch intro jest zaskakujące, ale zdecydowanie nie jest to ta gra, kiedy cieszymy się, że znaleźliśmy parę. Szkoda, że openerem płyty nie jest właśnie "Devil's Work". Do kupy z zamykającym album, najbardziej kojarzącym się z poprzednim LP zespołu, "Paddling Out" tworzyłoby to naprawdę mocną klamrę, może nawet rekompensującą, że coś tam po drodze uległo ściśnięciu, straciło kształty i jędrność przez jazdę na tym samym, niebrzydkim co prawda, ale wtórnym patencie (vide: "Pretender").
Otwiera za to "Enter the Jokers Lair", które przynosi blisko trzy i pół minuty tanecznej indie piosenki. Jest seledynowo i niewinnie, acz chyba nie do końca czarodziejsko, choć balearyczny początek to na pewno atut numeru.

Potem lecimy klasykami - wspomniany już pierwszy singiel - "Devil's Work" ze zloopowanym pianinem i miłymi uchu detalami w postaci dęciaków, następnie ikoniczne "The Wave" i tak dalej, i tak dalej...
Pośród tej estetycznej poprawności wybija się jeszcze "God Help This Divorce" oraz dość mroczne, smyczkowe "Black Tin Box", powstałe w kolaboracji z Lykke Li. Kompozycja nasuwa na myśl z  jednej strony klimat późnego NIN, gdzieś tam dosłuchać się można szczątkowego Jamie XX, kiedy Andrew brzmi trochę jak Olof Dreijer, co hula wyśmienicie z krystalicznym głosem Lykke.

Myśląc o Happy to You myślę o wakacjach. Instrukcja obsługi wakacji jest prosta - trzeba się cieszyć, robić miłe rzeczy, albo chociaż unikać tych o wysokim współczynniku upierdliwości i wystawiać się na działanie słońca oraz piwa.

Bez spiny, nadbudowanych ambicji do bycia Królową Turnusu i posiadania najbardziej wyhajpowanej scenografii nad Wisłą, w rolach głównych leżak, słomiany kapelusz, iPod oraz lansiarskie obuwie letnie.
Jest po prostu spoczko, każdy ma jeszcze trochę biały brzuch, po co dopatrywać się w tym większej filozofii? Jest luźno, bez trzykropków, bez przesady. Dla takiego mikroklimatu Happy to You stanowi soundtrack idealny.

6/10

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.