Nate Kinsella przygotował naprawdę ciepłą płytę.
Album ciepły i taki, którego słucha się z przyjemnością. Osiem utworów i nieco ponad trzydzieści minut spokojnego oraz – jestem świadom użycia tego haniebnego słowa – eklektycznego. Antibodies, poprzez swoje bujne i niejako horyzontalne brzmienie, plasuje się na pierwszym miejscu produkcji Birthmarka. Ogromna w tym zasługa rozbudowanej sekcji instrumentalnej (skrzypce, klarnet, cello, obój i inne trąbki), warstwy lirycznej i barwy głosu Kinselli. Wszystko razem komponuje się w jedną, spójną i ciekawą całość. Płytę, która porusza.
Dużo tu odwołań do projektu Justina Vernona zarówno z czasów
Forever Emma, Forever Ago, jak i
ostatniego LP. Z tym drugim Birthmarka łączą rozwinięte aranże, wspomniane
przed chwilą instrumentarium. Jeśli weźmie się pod uwagę całość – smętna aura i
taka wyczuwalna w melodiach nadzieja. O ile jednak Bon Iver leciał (bądź też
lecieli/lecą) za pomocą najprostszej chyba metody („biorę gitarę, brzdąkam
smędy i plumkam swój folk w lesie gdzieś w Wisconsin”), to Nate Kinsella robi
to z „pompą”. Na Antibodies nie ma
zabawy ciszą, nie ma zbędnej kalkulacji. Birthmark inwestuje w używane w
niespodziewanych momentach kompozycji natężenia, a najlepszym przykładem niech
będzie ‘Pacifist Manifesto”.
Prawdziwymi highlightami, trzonami Antibodies są jednak dwa pierwsze utwory. Oba okazują prawdziwą
pomysłowość kompozycyjną Nate’a. „Shake Hands” to rozszerzone instrumentarium z
naciskiem na smyczki, a w tle hipnotyzujący i zarazem uspokajający rytm,
współgrający z powolnym wokalem. „Stuck” zaś idealnie otwiera płytę,
zapowiadając różnorodność muzyczną: balans pomiędzy spokojnym indie-folkiem,
awangardowym popem, a orkiestrowym rozmachem. Jednym zdaniem to, do czego
Kinsella zdążył przyzwyczaić słuchaczy swoim solowym projektem.
Ale Birthmark to nie tylko wyczuwalne podobieństwo do Bon
Iver. Najbliższy byłemu członkowi indie/noise-rockowego Joan of Arc wydawać się
może Andrew Bird. To samo zamiłowanie do rozbudowanych aranżacji, bogato
dobranych instrumentów i tej orkiestrowo-symfonicznej (niekiedy) smykałki. Fajnie,
że Nate Kinsella odchodzi (w sumie to już po raz trzeci) od znanej z
chicagowskiej formacji szorstkości brzmieniowej i szeroko pojętej kakofonii na
rzecz tej łagodnej odmiany a m b i t n e g o i poniekąd pięknego popu. Niedawno
to samo – w sensie: ukazanie innej twarzy – mieliśmy przy okazji kolejnej płyty
King Tuff, który przecież grał i we freak-folkowym składzie, i napierdalał
stonery z J Mascisem w Witch, a jako King Tuff bawi się w sixtiesowy
pop/surf-rock i tę całą lo-fi otoczkę. Birthmark uderza w stronę
smędno-sentymentalnych, chaotycznych i utrzymanych w stylistyce
freak-popowej wariacji, i z każdą kolejną płytą robi to coraz lepiej.
To smutna płyta, która tak łatwo się nie nudzi.
7/10
Piotr Strzemieczny
Ostatnio Joan Of Arc takie szorstkie i kakofoniczne nie jest. Zresztą powiedzieć, że Nate jest "byłym" członkiem to też tak nie do końca, bo w tym zespole każdy sobie przychodzi i odchodzi kiedy chce, a stałego składu nie ma. W każdym razie podzielam zainteresowanie Birthmarkiem, świetna płyta. "Shake Hands" najlepsze.
OdpowiedzUsuń