Relacja z showcase'u wytwórni Mystic w ramach Warsaw
Music Week.
Warsaw Music Week już za nami! Kilkadziesiąt koncertów rozrzuconych po całym mieście, wspaniała atmosfera i naprawdę dobra organizacja. Oprócz kilku chwytliwych zagranicznych zespołów mieliśmy też okazję obejrzeć prezentacje zespołów wydawanych przez lokalne wytwórnie. Inspiracja Liverpool Music Week daje wymierne skutki – naprawdę dobry tydzień z muzyką wciśniętą w miejską przestrzeń.
Jak duże efekty daje przemyślana
taktyka biletowa mogliśmy zobaczyć parę minut przed 19, kiedy kilkuosobowe
grupki biegły spiesznie z przystanku przy BUW-ie w stronę Cudu nad Wisłą. O co
chodzi? Skąd ten pośpiech? Ano po 19 bileciki kosztowały 2 razy tyle – ot co!
Nie było więc rozciągniętego na dwie godziny złażenia się niedobitków. Punkt 19
wszyscy byli już zwarci i gotowi, nieco leniwie zalegając jeszcze na paletach i
leżakach w mocno świecącym słońcu. Na scenie była już łódzka grupa L.Stadt.
Panowie nastroili się i.. zeszli. Powód? Problemy techniczne. A to Polska
właśnie... – chciałoby się powiedzieć.
Kilkadziesiąt minut później,
utworem „Macca” ze swojej pierwszej płyty Łukasz Lach i spółka rozpoczęli
koncert. Muzycy nie oszczędzali się, grali naprawdę dobrze, czego nie można
powiedzieć o publice. No tak – działał pewnie lokalny patriotyzm, który
nakazywał wspierać tylko zespoły z własnego, stołecznego podwórka. Zblazowani
„kustosze” muzyki alternatywnej oddawali się więc piknikowym rozrywkom. Pod
sceną stało ledwie paręnaście osób. Reszta wolała sobie wesoło pogawędzić, mimo
że na scenie grał zespół chyba najbardziej uznany i utytułowany. No ale
warszawskiej braci przecież nie wypada wspierać innych, kiedy grają swoi. Na
niczym spełzły zachęty zespołu, by chociaż trochę zbliżyć się do sceny. Panowie
zagrali jednak z charakterystyczną dla siebie energią i radością swoje
największe hity. Publika łaskawie klaskała, ale bisów nie zażądała. Zespół wyszedł
jednak z klasą i pokazał jak świetnie bawi się muzyką. Jako bonus, wpleciony
mniej więcej w połowie występu, usłyszeliśmy utwór – cover Townesa Van Zandta z
nadchodzącej wielkimi krokami płyty z muzyką country w wersji nieco bardziej
pikantnej. Brawo L. Stadt!
Jako drugi występował zespół
Tides From Nebula. Było już nieco ciemniej, więc światła na scenie w końcu
wywiązywały się ze swojego zadania. Pod nią zgromadziło się całkiem sporo osób,
głośno zachęcających zespół. Ściana energii, jaką zaserwowali nam panowie była
przeogromna. Dużo, naprawdę dużo gitar okraszonych perkusją i pozbawionych
wokalu, który rzeczywiście okazał się niepotrzebny. Zespół chwilami może nieco
przesadzał z ekspresją, jednak oglądało się i słuchało dość przyjemnie. Dźwięk
niósł się po mieście, a z czasem na bulwarze nad Wisłą pojawiło się całkiem
sporo dzikich obserwatorów. Wkrótce chłopakom znudziło się przebywanie na
scenie, więc z niej zeskoczyli i postanowili pooglądać resztę zespołu z
perspektywy publiki – oczywiście nie przestając grać. Czas jednak naglił, więc
bisów nie mogło być zbyt wiele.
Ostatnim zespołem, który pojawił
się na scenie Cudu nad Wisłą, było Sorry Boys. Od początku ich występowi
towarzyszyła aura tajemniczości. Hipnotyzujący wokal i ciekawe gitarowe partie
nie pozwalały stać pod sceną obojętnie. Zespół pokazał, jak wielki potencjał w
nim drzemie. Mimo że partie śpiewane brzmiały w niektórych utworach nieco
podobnie, to i tak gdzieś w środku chyba w każdym pojawiała się chęć słuchania
jeszcze i jeszcze. Swoje robił też wiatr, który cały czas rozwiewał włosy
wokalistki – nawiewy sceniczne były więc zbędne. W tak sprzyjających
okolicznościach nie wypadało więc wypaść źle. I tak się nie stało. Zespół
zaprezentował swoje hity mniejsze i większe, a wisienką na torcie były nowe
brzmienia z zupełnie nowego materiału.
Bez owijania w bawełnę – od
początku do końca, od pierwszego do ostatniego artysty było CUDnie!
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.