sobota, 5 maja 2012

Recenzja: Sleigh Bells - "Reign of Terror (2012, Mom + Pop)

Sleigh Bells powracają po dwóch latach w stylistyce gitarowego tartaku.











Ona nazywa się Alexis Krauss, lubi uczyć hiszpańskiego na Bronxie oraz strzyc się na Królewnę Śnieżkę i 7 Prostownic. On nazywa się Derek Edward Miller i rzucił dla niej jeden z tysiącapięciusetośmiusettrzech oryginalnych hardcore’owych zespołów, jakie nosi amerykańska ziemia, a od trzech lat łączy ich coś silniejszego niż obrączka – kontrakt muzyczny. W duecie tworzą jeden z ciekawszych noise-popowych składów sceny alternatywnej. Poprzedzony wizytówkową EP-ką pierwszy owoc tego związku, Treats, mogliśmy podziwiać w 2010 roku, teraz pojawiła się siostrzyczka, a imię jej Reign Of Terror.
Płyta rzeczywiście jest jak niemowlę – urocza i krzykliwa. Od pierwszych sekund rzucają się w uszy dwa podstawowe elementy – mocna gitara oraz cukierkowo-dziewczęcy wokal madame Krauss. I tak już zostaje do końca. Riffy (o ile to nie za duże słowo) zamieniają się w większości piosenek w klasyczne loopy, tyle że dziergane na drucie. Widocznie Miller nie ma przesadnie wirtuozerskich aspiracji i wbrew pozorom jest to chyba jego zaleta. Same melodie są tyle zgrabne, co nieskomplikowane i istnieje spora szansa, że nucone pod prysznicem zapadną nam w pamięć do najbliższego karaoke. Ale nie dłużej.

Tytuł pierwszej piosenki, „True Shred Guitar”, podesłałem kumplowi, który robi w tłumaczeniu zagranicznych filmów wchodzących do polskich kin – powiedział, że to znaczy: „Uwaga, będzie głośno”. Wszystko się zgadza, utwór generuje spore dawki decybeli i napędza stracha/nadzieję, że właśnie kupiliśmy żeńską wersję Skrillexa made in USA. Drugie w kolejności „Born to Lose” szybko rozwiewa te wątpliwości i przy okazji tytułem puszcza oczko do Lany del Rey (ewentualnie do Steppenwolfa i chłopaków z Easy Ridera…). Z pierwszymi dźwiękami wpadamy w, bez pejoratywnych konotacji, stadionowy klimat albumu, który towarzyszył nam będzie przez „większą połowę” płyty. Muzyka, zwłaszcza w nabuzowanym adrenaliną „Crush”, brzmi jakby została rozdmuchana po ogromnej hali i była wsysana na bieżąco przez nasze głośniki. Sleigh Bells, jednocześnie z graniem, musieli skupiać się na dawaniu show dla fanów koszykówki/futbolu/rodeo, a na podniebieniu został im jeszcze posmak obowiązkowego „Gwiaździstego Sztandaru” a la Hendrix. Ujmuje to rozmaitości, dodaje energii.

„Comeback Kid” wydaje się istotnie najlepszym wyborem na singiel promujący, aczkolwiek wielu mogłoby urzec wypełnione słodkimi westchnieniami i trzepocącą melodią „End Of The Line”. Komu ładnych kilka lat temu zdarzało się, lub jeszcze zagląda na kanał MTV, ten musi choć przez chwilę odnieść też wrażenie, że duet z Brooklynu trzyma w piwnicy nieco już zdezaktualizowaną gwiazdkę pop Avril Lavigne i każe jej wykonywać niektóre partie wokalne.
Od ósmego „Road to Hell” płyta zwalnia, staje się bardziej wyważona, harmonijna, spokojna i jeśli istnieje coś takiego jak noise-pop relaksacyjny – to właśnie jest on. Spływa na nas miękki potok słów i lekkie motywy gitarowe do depresyjnych tekstów, które sprawiają wrażenie raczej głównego instrumentu, a wyśpiewane w połączeniu z subtelnymi nutkami raczej nie zrzucą nikogo z mostu. Album kończy „D.O.A” brzmiące trochę jak song stylizowany na wspólne nagranie Enya i Karin Andersson.
Równie łatwo się w Reign Of Terror zakochać, co się nią znudzić. Niekoniecznie w tej kolejności.

6.5/10

Jacek Wiaderny


1 komentarz:

Zostaw wiadomość.