sobota, 19 maja 2012

Recenzja: Sigur Rós – "Valtari" (2012, XL)

Witamy na Islandii…










Islandia. Kraj, w którym latem słońce nie zachodzi, a zimą w ogóle się nie pojawia. Kraj o liczbie mieszkańców równej mniej więcej populacji Białegostoku. Kraj, w którym wykształcenie muzyczne posiada prawie każdy obywatel. Kraj, który posiada potencjał artystyczny, o jaki rzadko kto go podejrzewa. Kraj, który wydaje rocznie o wiele więcej szeroko komentowanych na świecie płyt niż Polska. W czym tkwi fenomen dziwnej, odizolowanej nieco od reszty kontynentu wysepki? Czy to długie noce polarne sprawiają, że każdy muzykujący Islandczyk siada przy kominku w charakterystycznym swetrze z owczej wełny i komponuje?

Większość zapytanych o muzykę islandzką znajomych odpowiada zgodnym głosem: Björk i Sigur Rós. Nie ma w tym nic dziwnego. Oboje artystów hołubi i rozpieszcza cały kraj, łącznie z panią premier. Oboje zadziwia zarówno swoim wizerunkiem, zachowaniem i tworzoną muzyką. Pierwsza z duetu to zażarta eksperymentatorka i nowatorka. Drugi – spokojny, zrównoważony trzyma się stylu, który wyrobił sobie przez ponad dekadę. Dziś zajmiemy się Jónsim i jego głównym projektem, Sigur Rós.

Valtari
to szósty długogrający album islandzkiego zespołu. Po stosunkowo długiej, bo prawie czteroletniej przerwie (pomijając koncertowe Inni) Róża Zwycięstwa powraca. Wczoraj, w trakcie Valtari Hour, mieliśmy szansę przedpremierowo wysłuchać całej płyty na oficjalnej stronie Sigur Rós. Na półkach sklepowych album pojawi się dopiero w ostatnich dniach maja. Czy osiągnie sukces podobny do poprzednich krążków Islandczyków? Wszystko na to wskazuje.

Po płycie Valtari nikt chyba nie spodziewał się niespodzianki, zaskakującej odmiany. I taka nie nastąpiła. Płyta brzmi bardzo podobnie do poprzednich pozycji z dyskografii zespołu. W tym jednak tkwi chyba fenomen Sigur Rós. By w swej przewidywalności stworzyć coś, co mimo wszystko poruszy i zatrzyma na dłużej niż jedno przesłuchanie. Znów dominują tu melancholijne, kojarzące się z mglistymi, chłodnymi porankami dźwięki. Przez nie nieśmiało przebija się czasem cieniutki, falsetowy głos Jónsiego. Nie narzuca się jednak słuchaczowi. Pozostaje na tym samym poziomie, co instrumenty. Już pierwszy utwór wywołuje na plecach ciarki, które utrzymują się aż do końcowych sekund ostatniego. Valtari to płyta, której słucha się z szeroko otwartymi ustami. Islandzkiego kwartetu nie można już chyba porównywać do innych zespołów. Brzmi po prostu jak… Sigur Rós. Nie ma tu też sensu wyróżnianie konkretnych utworów. Single chyba nigdy nie były mocną stroną Islandczyków. Album powinien funkcjonować jako niepodzielna i nierozłączna całość. Tylko wtedy jest nośnikiem emocji, którą chciał przekazać ludziom islandzki mistyk. Nie da się jej opisać słowami. To trzeba po prostu usłyszeć.

9/10
Miłosz Karbowski

2 komentarze:

  1. panie redaktorze to jest bialystock, ew. bialostock.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pan Redaktor19 maja 2012 21:48

      Tu wyjątkowo nie trzymałem się islandzkiej pisowni Pani Anonymus ;)

      Usuń

Zostaw wiadomość.