sobota, 26 maja 2012

Recenzja: Frozen Bird - "Terry's Tale" (2012, Karrott Kommando)

Debiut Frozen Bird to płyta...dziwna.











Słucham Terry’s Tale i słucham, i niby wszystko się wydaje być w porządku. Bo szerokie instrumentarium, które w całości udanie się ze sobą łączy; bo ładny głos wokalistki, który w wielu utworach po prostu unosi się na melodii; bo w tych nagraniach czuć jakiś tam magiczny odchył spopowiałego folku. I jest też rzadko stosowany w polskiej muzyce (niezalowej i mainstreamowej jednocześnie) język francuski. Oczywiście obok angielskiego. Niby „fajowsko”.

I wszystko byłoby jak należy, ta recenzja byłaby kolejnym peanem w kierunku Terry’s Tale gdyby nie jeden szczegół – różnorodność brzmień Frozen Bird w żadnym wypadku nie jest zaletą. Bo o ile te spokojne, stricte folkowe nagrania otulają uszy, przytulają i pieszczą, to te żywsze, wypełnione groteskowym chaosem bardziej te uszy kaleczą, pozostawiając je mocno poharatane.   

Wspomnianą groteskę, wrzucającą niekiedy Frozen Bird w kabaretowe ramy Dresden Dolls nie można odnajdywać jako zaletę czy pochlebstwo. Bo czy weźmie się pod uwagę solowe nagrania Amandy Palmer, czy w duecie z Brianem Viglione, to nigdy ta muzyka dobra nie była. A utwory jak „Bastards”, „Crystall Bell”, „Home” (do połowy trwania) czy „Journey of Dreams” najlepsze nie są. Przepych, nad wyraz rozszerzone aranże i te operowe wstawy to największe zastrzeżenia kompozycji.

Jednak Terry’s Tale to przecież także pozytywy. Otwierające płytę „Walk Away” czaruje tym delikatnym i nieskazitelnie brzmiącym śpiewem Luli - smutnym, zwłaszcza w pierwszej zwrotce. Podobać się może francuskojęzyczne „Silence”, oparte na melancholijnym fortepianie. Pianino i wyraźnie wyczuwalne fascynacje twórczością Yanna Tiersena („Watch-Maker Steve” i „Elusive Lights”, podczas których w głosie słuchacza pojawiają się szybko przemijające obrazy, a także „There Was a City” czy „You May Try”) to niewątpliwie ogromne zalety Frozen Bird. Tak jak śpiew Luli, który raz każe szukać skojarzeń z Kari Amirian, raz z Tori Amos, a innym razem jeszcze nawet Björk, chociaż to jest już ogromne pójście na porównawcze skróty.

Chociaż avant-pop to nie moja bajka, operowego śpiewu nie trawię, a kabaretowe piosenki są słabe nawet podczas kabaretu, to Terry’s Tale nie pozostawia słuchacza obojętnym. Było blisko, bo tych niekorzystnych kawałków było – jak dla mnie – sporo, niemniej siła debiutanckiego albumu Frozen Bird tkwi w tej melancholijnej odsłonie. A że nie jest tak smutno, jak być powinno – szkoda.

6/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.