czwartek, 3 maja 2012

Recenzja: Andrew Bird - "Break It Yourself" (2012, Bella Union / Mom + Pop)

Już nie sountrack do Muppetów, a najlepsza w jego twórczości solowej płyta.










Długą, oj długą płytę przygotował nam Andrew Bird. Czternaście utworów, blisko godzina muzyki i chyba najlepszy album w całej dyskografii Amerykanina.

Break It Yourself słuchałem ostatnio sporo – odwożąc tatę w daleką podróż, majówkując na tarasie, leżąc przy tym przy „wielkiej wodzie”. I wszędzie ta płyta ”wchodzi”. Andrew Bird przygotował po prostu ładny album, który można niejako rozpatrywać jako pozycję optymalną do funkcjonowania. Takie coś, co wpasuje się idealnie do chwili spokojnej, niewymagającej czegoś specjalnie zajmującego. „Typowy Bird”, można powiedzieć.

Typowy i charakterystyczny, bo słuchając pochodzącego z Chicago muzyka po prostu ma się tę świadomość, że to właśnie Andrew Bird. Jego folku nie pomylicie z folkiem Sufjana Stevensa, Justina Veronona, Iron & Wine, Sama Amidona czy n a w e t Fleet Foxes (o Noah and the Whale nie wspominając – no co, to też w końcu modernistyczny folklor muzyczny z przedrostkiem „indie”). Tę różnorodność brzmieniową i instrumentalną porusza się zapewne na każdym kroku – że gwizdanie odgrywa u Birda ogromną rolę; że ze skrzypiec uczynił pierwszoplanowe „narzędzie”. To jest wszędzie, ale te elementy naprawdę są bardzo ważne. Tak jest też na Break It Yourself.

Słychać to praktycznie w każdym, w większości bardzo dobrym kawałku. Otwierający płytę „Desperation Breeds” uderza w słuchacza łagodnością wywołaną podgrywaniem fleta, urzekającymi, rozciągniętymi partiami skrzypiec i delikatnym śpiewem. „Przyroda budzi się do życia” – takie skojarzenie budzi się w głowie słuchając utworu numer jeden na Break It Yourself. Celtyckie „Danse Carribe” i „Orpheo Looks Back” zapraszają do irlandzkiego tańca i świętowania na dzień Patryka, a „Lazy Projector” czy „Hole in the Ocean Floor” zmuszają do kontemplacji. Śliczne i wyciszone „Bells” żegna z niewymuszoną wrażliwością i gracją.

Co jest jeszcze bardzo ładne w szóstym albumie Andrew Birda, to na pewno to wypoziomowanie napięcia muzycznego. Bo z jednej strony mamy utwory niesamowicie spokojne, oparte niekiedy na ciszy i harmonii („Polynation”, „Things Behind the Barn”, czy „Lusitania” ze świetną St. Vincent na featuringu), by z drugiej poczuć przypływ siły („Give it Away”, „Eyeoneye”). Pojedyncze piosenki tworzą materiał bardzo dobry, a Break It Yourself to kolejne potwierdzenie geniuszu Amerykanina. To również płyta bardzo emocjonalna i w pełni ekshibicjonistyczna muzycznie. Płyta bardzo ładna. Bardzo

8.5/10


Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.