Niezależnie od tego czy cenimy The xx, przegapienie ich debiutu z 2009 jest dla mnie tym, czym byłoby niedostrzeżenie w 1979 Unknown Pleasures. Coraz rzadziej, co oczywiste kiedy tyle muzycznych rejonów zostało tak wyeksploatowanych, trafia się na płyty, które już w momencie wydania brzmią jak klasyk. The xx tak właśnie brzmiało...
W niecałe czterdzieści minut The xx zafundowali słuchaczom melancholijny, uzależniający rajd przez muzyczny minimalizm i emocjonalny maksymalizm. Bez zbędnego dźwięku. Dziesięć (bo w „Intro” o niczym jeszcze nie mówią) opowieści o miejskim zagubieniu, samotności, klejących się ze sobą tak naturalnie, jak klei się rozmowa z najlepszym przyjacielem przy zimnej wódce. Poprzepadali wszyscy – krytycy, znani muzycy, przeciętni odbiorcy i muzyczna hipsteriada. Płyta gra w słuchawkach, radiu, internecie, na ulicach... jedna z najlepszych zeszłej dekady. Z oszczędnymi gitarami i elektroniką i pięknymi, intymnymi dialogami Olivera Sima i Romy Madley Croft.
Potem grali koncerty, a Jamie xx zajął się zabawą w trochę inną muzyczną materię (sety dj'skie, czy remixowanie świętej pamięci Jilla Scotta Herona), a coverowaniem grupy zajęły się takie kozaki jak chociażby Damon Albarn.
Teraz muzycy grzebią już w nowym materiale. Trzymajmy więc kciuki za to, żeby nie okazali się zespołem jednej płyty i oglądajmy tę introwertyczną czwórkę na Openerze.
Mateusz Romanoski
wszystko prawda. zatrważające. czekajmy zatem na nowy materiał z nadzieją że będzie dobrze
OdpowiedzUsuń'tę introwertyczną czwórkę'... poprawna pisownia kłania się szeroko...
OdpowiedzUsuńtak tak, jedna literówka i ktoś już uskutecznia pojazd na fyh. widać trzeba było się podbudować na nowy tydzień.
OdpowiedzUsuń