wtorek, 17 kwietnia 2012

Recenzja: Blondes - "Blondes" (2012, RVNG Intl.)

Recenzja: Blondes - Blondes.
Wszyscy wolą blondynki












Blondes, kolektyw o aktualnie brooklyńskiej proweniencji, dał się poznać światu w 2010 roku, wydając EP-kę Touched. Wszyscy znamy te proste historie, kiedy pełnometrażowy sukcesor pierwszego wydawnictwa jest w rzeczywistości jego popłuczyną o maksymalnym stopniu rozwodnienia, pozostawiającą za sobą uczucie niesmaku i rozczarowania. W przypadku debiutanckiego, dwupłytowego LP Blondes, zamiast niesmaku pojawia się niedosyt, a zamiast rozczarowania - odkażona, magiczna, rytmiczna podróż.

Sam Haar i Zach Steinman, spontanicznie rzucający w wywiadach plastycznymi sformułowaniami w rodzaju: „Taniec jest medytacją ciała”, rezydują w krainie, która rozpościera się szeroko w granicach elektronicznej muzyki tanecznej. Z pewną trudnością udaje się dookreślić estetykę twórczości Blondes. W konwencji typowej dla recenzji można pokusić się o referencje w rodzaju Nathana Fake’a, The Field  Orb czy Lauren Halo. Teengirl Fantasy czy Andy Stott to kolejni, podatni na sklejenie z Blondes, artyści, którzy, nota bene, udzielają się na 2CD, z remixami utworów z pierwszej płyty.

Jednak przesłuchując debiutancki LP Blondes, bardziej niż wymienione konotacje wpadają w ucho dwie, następujące rzeczy:
Blondes, mimo niewątpliwej biegłości w posługiwaniu się syntezatorem czy maszyną perkusyjną, co skutkuje transowymi konsekwencjami, wciąż robią muzykę, w której dużo jest „mięsa”. Mięsa krwistego i paradoksalnie niekoniecznie syntetycznego, biohodowla oraz wolny wypas ftw.
Po drugie, ich muzyka nie jest obliczona na oczywisty, natychmiastowy eargasm.

Takie oczekiwania sprawiają wręcz, że, powtarzając za panem z pewnej radiowej reklamy, pojawia się problem z grubością, to znaczy z twardością. Każdy kolejny odsłuch sprowadza nas jednak do pozycji długodystansowca, chcemy jeszcze bardziej, mocniej, jeszcze raz, all night long.

Blondes edukację zdobyli w college'u w Ohio. Na tym jednak nie poprzestali, weryfikując swoją wiedzę z dziedziny kompozycji elektroakustycznej w Berlinie. Można gdybać, czy właśnie to ten element wpłynął na specyficzne brzmienie duetu, gdzie, głębiej, niż elektroniki, doświadcza się emocji. Klasyczny dylemat, co było pierwsze - jajko czy kura, w tej odsłonie także pozostanie nierozwiązany.
Osiem kompozycji, o wzajemnie wykluczających się, albo uzupełniających, tytułach, jak: "Lover"/"Hater", "Wine"/"Water", "Gold" - najdłuższy, prawie 10 minutowy numer na płycie, czy zamykający album "Amber",  tworzą dźwiękową wstęgę Möbiusa, gdzie trwa konstruowanie kolejnych transowych warstw, z wykorzystaniem tych już istniejących. 
Ciągle przecież, jak w tej topologicznej rozmaitości, posuwamy się do przodu, wciąż tez po własnych śladach. Nieprzypadkowo stylizowana wstęga Möbiusa jest symbolem recyklingu, tutaj także mamy tutaj do czynienia z rodzajem przetwarzania własnych idei.

Przedostatni na płycie "Gold" oraz jego kontynuacja, "Amber", bezkompromisowo angażują w ten proces, odległości wciąż mają tą samą wartość bezwzględną, zmieniamy tylko jednostki miary. Psychodeliczne, z rytmicznymi  i przestrzennymi nadbudowami "Pleasure", pomimo oczywistego braku softowych, chill-outowych klimatów, ociera się gdzieś o radosne Karaiby, tyle, że w wersji monochromatycznej i mocno sterylnej.

Otwierający album "Lover" oscyluje w najbardziej chyba, jak na całe wydawnictwo, synkretycznej estetyce, w czym niemała rola pojawiających się plemiennych, hipisowsko-hipsterskich zawodzeń. Na szczęście, sentymenty szybko znikają, a w żyłach, zamiast czerwonej, zaczyna płynąć zimna, niebieska krew (rtęć?), w tle rozbrzmiewa droneadelica spod znaku  "Hater". Z trudną do zignorowania nieznośnością, pokrewną odruchowi dłubania językiem w bolącym zębie, wraca "Water". Snująca się gdzieś, pozornie lekko, płynnie opowieść, podbita umiejętnie nakręcającą się bardziej i bardziej rytmiczną monotonią, z subtelnymi, ejtisowymi wtrętami, masochistycznie, dobrze drażni.

Bohater kultowego "Fight Clubu", w newralgicznych momentach, przenosi się do swojej relaksacyjnej jaskini - pełnej bieli i lodu. Domyślna czystość i spokój tego miejsca stanowią jednak atrapę wyciszenia, wróżą absolutny zwrot akcji, voltę wyczuwa się pod napiętą skóra.

Debiutancki album Blondes pełnić może podobną rolę. W ascetycznych, jasno zdefiniowanych, zapętlonych przestrzeniach tkwi niepokój, przeświadczenie o nagłej katastrofie, wyzwalająca świadomość, że nic nie musi i być może wcale nie będzie ani po naszej stronie, ani - tym bardziej - po naszej myśli. Wtedy można z czystym sumieniem, i lekkim sercem, zacząć tańczyć. 

7.5/10

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.