Recenzja: Blondes - Blondes.
Wszyscy wolą blondynki
Blondes, kolektyw o aktualnie brooklyńskiej proweniencji, dał się poznać światu w 2010 roku, wydając EP-kę Touched. Wszyscy znamy te proste historie, kiedy pełnometrażowy sukcesor pierwszego wydawnictwa jest w rzeczywistości jego popłuczyną o maksymalnym stopniu rozwodnienia, pozostawiającą za sobą uczucie niesmaku i rozczarowania. W przypadku debiutanckiego, dwupłytowego LP Blondes, zamiast niesmaku pojawia się niedosyt, a zamiast rozczarowania - odkażona, magiczna, rytmiczna podróż.
Wszyscy wolą blondynki
Blondes, kolektyw o aktualnie brooklyńskiej proweniencji, dał się poznać światu w 2010 roku, wydając EP-kę Touched. Wszyscy znamy te proste historie, kiedy pełnometrażowy sukcesor pierwszego wydawnictwa jest w rzeczywistości jego popłuczyną o maksymalnym stopniu rozwodnienia, pozostawiającą za sobą uczucie niesmaku i rozczarowania. W przypadku debiutanckiego, dwupłytowego LP Blondes, zamiast niesmaku pojawia się niedosyt, a zamiast rozczarowania - odkażona, magiczna, rytmiczna podróż.
Sam Haar i Zach Steinman, spontanicznie rzucający w wywiadach plastycznymi
sformułowaniami w rodzaju: „Taniec jest medytacją ciała”, rezydują w krainie,
która rozpościera się szeroko w granicach elektronicznej muzyki tanecznej.
Z pewną trudnością udaje się dookreślić estetykę twórczości Blondes. W
konwencji typowej dla recenzji można pokusić się o referencje w rodzaju Nathana
Fake’a, The Field Orb czy Lauren Halo. Teengirl Fantasy czy Andy
Stott to kolejni, podatni na sklejenie z Blondes, artyści, którzy, nota bene,
udzielają się na 2CD, z remixami utworów z pierwszej płyty.
Jednak
przesłuchując debiutancki LP Blondes, bardziej niż wymienione konotacje
wpadają w ucho dwie, następujące rzeczy:
Blondes,
mimo niewątpliwej biegłości w posługiwaniu się syntezatorem czy maszyną
perkusyjną, co skutkuje transowymi konsekwencjami, wciąż robią muzykę, w
której dużo jest „mięsa”. Mięsa krwistego i paradoksalnie niekoniecznie
syntetycznego, biohodowla oraz wolny wypas ftw.
Po drugie,
ich muzyka nie jest obliczona na oczywisty, natychmiastowy eargasm.
Takie oczekiwania sprawiają wręcz, że, powtarzając za panem z pewnej radiowej reklamy, pojawia się problem z grubością, to znaczy z twardością. Każdy kolejny odsłuch sprowadza nas jednak do pozycji długodystansowca, chcemy jeszcze bardziej, mocniej, jeszcze raz, all night long.
Blondes
edukację zdobyli w college'u w Ohio. Na tym jednak nie poprzestali, weryfikując
swoją wiedzę z dziedziny kompozycji elektroakustycznej w Berlinie. Można
gdybać, czy właśnie to ten element wpłynął na specyficzne brzmienie duetu,
gdzie, głębiej, niż elektroniki, doświadcza się emocji.
Klasyczny dylemat, co było pierwsze - jajko czy kura, w tej odsłonie także
pozostanie nierozwiązany.
Osiem
kompozycji, o wzajemnie wykluczających się, albo uzupełniających, tytułach,
jak: "Lover"/"Hater", "Wine"/"Water",
"Gold" - najdłuższy, prawie 10 minutowy numer na płycie, czy
zamykający album "Amber", tworzą dźwiękową wstęgę Möbiusa,
gdzie trwa konstruowanie kolejnych transowych warstw, z wykorzystaniem tych już
istniejących.
Ciągle
przecież, jak w tej topologicznej rozmaitości, posuwamy się do przodu, wciąż
tez po własnych śladach. Nieprzypadkowo stylizowana wstęga Möbiusa jest
symbolem recyklingu, tutaj także mamy tutaj do czynienia z rodzajem
przetwarzania własnych idei.
Przedostatni
na płycie "Gold" oraz jego kontynuacja, "Amber",
bezkompromisowo angażują w ten proces, odległości wciąż mają tą samą wartość
bezwzględną, zmieniamy tylko jednostki miary. Psychodeliczne, z rytmicznymi
i przestrzennymi nadbudowami "Pleasure", pomimo oczywistego
braku softowych, chill-outowych klimatów, ociera się gdzieś o radosne Karaiby,
tyle, że w wersji monochromatycznej i mocno sterylnej.
Otwierający album "Lover" oscyluje w najbardziej chyba, jak na całe wydawnictwo, synkretycznej estetyce, w czym niemała rola pojawiających się plemiennych, hipisowsko-hipsterskich zawodzeń. Na szczęście, sentymenty szybko znikają, a w żyłach, zamiast czerwonej, zaczyna płynąć zimna, niebieska krew (rtęć?), w tle rozbrzmiewa droneadelica spod znaku "Hater". Z trudną do zignorowania nieznośnością, pokrewną odruchowi dłubania językiem w bolącym zębie, wraca "Water". Snująca się gdzieś, pozornie lekko, płynnie opowieść, podbita umiejętnie nakręcającą się bardziej i bardziej rytmiczną monotonią, z subtelnymi, ejtisowymi wtrętami, masochistycznie, dobrze drażni.
Bohater
kultowego "Fight Clubu", w newralgicznych momentach, przenosi się do
swojej relaksacyjnej jaskini - pełnej bieli i lodu. Domyślna czystość i spokój
tego miejsca stanowią jednak atrapę wyciszenia, wróżą absolutny zwrot
akcji, voltę wyczuwa się pod napiętą skóra.
Debiutancki album Blondes pełnić może podobną rolę. W ascetycznych, jasno zdefiniowanych, zapętlonych przestrzeniach tkwi niepokój, przeświadczenie o nagłej katastrofie, wyzwalająca świadomość, że nic nie musi i być może wcale nie będzie ani po naszej stronie, ani - tym bardziej - po naszej myśli. Wtedy można z czystym sumieniem, i lekkim sercem, zacząć tańczyć.
7.5/10
Dominika Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.