The Twilight Sad kolejny raz udowadniają, że są prawdziwymi smutasami. I kolejny raz robią to w dobrym stylu.
Od ostatniej, skądinąd całkiem niezłej płyty Editors straciłem wiarę w to, że będę mógł jeszcze kiedyś podjarać się takim, bądź co bądź, naładowanym elektroniką, wrośniętym w najlepsze nawet tradycje lat 80', graniem. Postanowienie pt. „jak cofamy się 3 dekady wstecz, to tylko do klasyków” trwało we mnie do premiery nowego The Twilight Sad.
Z tą zacną grupą zaprzyjaźniłem się na wysokości Fifteen autumns & fifteen winters, i już wtedy przykuwali uwagę swoim gitarowym romantyzmem i najbardziej szkockim ze szkockich akcentów ever (ale nie bijcie jeśli się mylę). „Wszystko, wszystko co najlepsze, wszystko, wszystko co najlepsze” (cyt. za Molesta Ewenement) podpimpowali na swojej drugiej, momentami przepięknie zgiełkliwej Forget The Night Ahead. Tegoroczne No One Can Ever Know trochę okrajając rolę gitar (z wyjątkiem pięknego, noise’owego wejścia w „Dead City”), kusząc szlachetną surowością, nawet jeśli nie przebija poprzednika, to co najmniej trzyma jego poziom.
Dawno nie
słyszałem tak pięknie staroświecko romantycznej płyty. Płyty, przy której
dźwiękach z powodzeniem możesz iść przez miasto z kwiatem dla wybranki twojego
serca, a potem z równym powodzeniem werterować udając się na potupaję z
kolegami. Kiedy za dawnych lat jarałem się Silent Alarm Bloc Party
myślałem sobie, że coś podobnego musieli czuć ludzie po pierwszym odsłuchu
debiutu The Cure. Jeśli jakkolwiek rozumiecie porównanie No One Can Ever
Know, na podobnej zasadzie mogłoby robić za Black Celebration . To
wszystko oczywiście luźne skojarzenia, ale do cholery, gdyby zmienić partie
wokalne na Dave'a Gahana zanim ochrypł, utwory spod znaku „Don't look at me”,
czy „Not Sleeping” nie mogłyby przytulić się na przykład do takiego „New
Dress”? Czasami słychać jeszcze uśmiechy do noworomantyków z Ultravox.
Najlepsze
momenty trudno wyłuskać, bo cała płyta jest bardzo dobra i właściwie co drugi
numer mógłby robić za singiel. Na pewno openerowy „Alphabet” świetnie wprowadza
w klimat całości, wspomniany już, ładnie hałasujący „Dead City” jest chyba najbliżej
płyty poprzedniej, „Don't Move” mógłby robić za soundtrack do rodzącej się
fascynacji parki z „Do Utraty Tchu” (jest w końcu i „love” i „violence”),
narastające, tak ciche że aż głupio przy nich oddychać „Nil” i „Don't Move” to
ten rodzaj gęstej (choć minimalistycznie wyrażonej) frustracji, szlachetnego
smutku, którego brakowało w indie rocku od czasu kiedy Interpol trochę obniżył
loty. Dynamiczniejsze „Don't Look at Me” (nie zdziwiłbym się, gdyby robił za
następny singiel) i „Another Bed” (polecam zastosować razem z wideoklipem) to
cymesy dla tańczących smutasów. Ja bywam po prostu smutasem, a do tańca się nie
przyznaję, ale póki co jest to mocny kandydat do TOP 10 AD 2012.
8,5/10
Mateusz Romanoski
Mateusz Romanoski
całkiem niezła recenzja, z którą się zgadzam. aczkolwiek porównanie do Depeche Mode - moim skromnym zdaniem - nie trafione.
OdpowiedzUsuń