środa, 7 marca 2012

Impersonal Detachment - "Impersonal Detachment EP" (2011, własne)

Rotofobia powraca. Może nie w całym składzie, w innej odsłonie i pod odmienną nazwą. Solowa EP-ka Szymona Małeckiego daje radę. Serio.











Jest wiosna. Niedawno recenzowałem The Twilight Sad i zgodnie ze złotą zasadą romantycznych filmów - „kiedy raz otwierasz serce, od razu wszyscy Ci do niego wchodzą” (parafraza za jakimś bohaterem filmu „Był sobie chłopiec”). Impersonal Detachment niedaleko pada od Szkotów, ale wystarczy zerknąc na to, kto stoi za projektem, żeby skojarzenia musnęły jeszcze troszkę innych rzeczy.

Pamiętacie Rotofobię? Lubiliście? Że spoko, ale Sebastian XXX miał zmanierowany wokal? To Impersonal Detachment powinno wam przypaść do gustu, bo to taka spimpowana, mniej gitarowa, ale za to bogatsza w aranżacyjne smaczki Rotofobia odsączona z polskich liryków i chudziutkiego „ostatniego dandysa indie 2.0” (parafraza za jakimś numerem „Pulpa”).

Już bez żartów. Ja Rotofobię zawsze lubiłem, ich indie nigdy nie przekraczało cienkiej granicy pomiędzy swojskością, a „wioskością”. Dlatego zmartwiło mnie, że nigdy nie wykorzystali swojego płytowego potencjału. Do cholery, zdarzały im się piosenki które mogłyby hit poziomem obdzielić piętnaście rodzimych indie popierdółek (choć za nawet taką oczywistość zdarzało mi się dostawać klapsy od moich znajomych z alternatywnego światka). Dlatego – powtórzę - zmartwiło mnie to, co wycisnęli z siebie w momencie, kiedy przestał z nimi grać Arkus. I pewnie dobrze, że pojawiło się Impersonal Detachment, czyli solowy projekt Szymona Maleckiego, bo to w jakimś stopniu koniec moich zmartwień.


Pod względem dekadenckiego klimatu i hit („ja robię hity, oni półprzeboje” mógłby nawinąć z Mesem Szymon do młodszej indie braci) poziomu od składu macierzystego debiutancka epka nie odstaje, a jeśli odstaje to in plus. Na miejscu maniery Sebastiana wylądowały skąpane w shoegaze’owych spogłosowanych przestrzeniach partie wokalne Szymona. Dużo dzieje się w klawiszowych plamach, gęstych, niespodziewanie wynurzających się partiach basu w „I can't find you”. „Some days” (nie licząc mało noworomantycznej, ale bardzo sprytnie wplecionej zaczepnej gitary) w sprawiedliwym świecie wylądowałby w sercach i odtwarzaczach noworomantycznych młodzieńców na całym świecie. Bardziej senna reszta „Tomorrow”, „Nothing” i „Smile” trochę kojarzą się z solowymi wycieczkami Martina L. Gore'a (wiem, wiem, solo gra tylko covery, ale o klimat mi chodzi), trochę pościelowe granie, ale miło się tego słucha nie tylko do poduszki. Z kolei „Distant childchood memory” to prawie trzy minuty grania stricte klawiszowego. Numer sam w sobie niewiele wnoszący do obrazu epki, ale jak na klimatyczne outro jak znalazł.

Cieszę się, że po Rotofobiowym „Echu” z którego słychać było tylko to, że pan na wokalu ma gdzieś uciec, druga połowa bandu trzyma solo bardzo dobry kurs.

7/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.