piątek, 23 marca 2012

Charlotte Gainsbourg – "Stage Whisper" (2012, Warner)

Charlotte Gainsbourg z prawie nowym materiałem i płytą koncertową.










Nie jest to płyta odkrywcza, od IRM różni się niewiele, ale chyba nic w tym dziwnego, bo Stage Whisper Charlotte Gainsbourg zbudowała właśnie na „odrzutach” z ostatniej sesji nagraniowej. Zarzut? Chyba jednak tak. Bo mogło być lepiej.


Wiele można by było zarzucić Charlotte: że muzykę komponował jej Beck czy AIR; że nie jest tak charakterystyczna jak ojciec; że nie ma głosu. I ten główny – że śpiewanie zawsze będzie – a przynajmniej powinno być – drugim po filmie zajęciem. Można wychodzić z takimi założeniami, tylko czy to naprawdę jest potrzebne, czy aby na pewno to słuszne podejście? Tak naprawdę tylko do trzech rzeczy można znaleźć punkt zaczepny: dwupłytowy album, poziom oraz ilość utworów.

Podwójna płyta zawsze stanowi niejako ognisko niepewności dla słuchacza i recenzenta. I nieważne, czy będą to dwa krążki premierowej, nowej muzyki, czy – jak w przypadku Stage Whisper ­– „nówki” + koncertówka. Odpalasz CD numer 1, zaznajamiasz się z utworami, włączasz ponownie i ponownie, i ponownie. Nawet, jeśli poziomowo tracki odchodzą od IRM, to przecież to Charlotte, łagodność i piękno muzyczne w jednym. Gdzie w tym miejsce na zmianę płyty? Druga sprawa, że nagrania live żyją swoimi prawami. Albo porywają, albo pozostają obojętne. Mogą też być „OK.” Koncertowe wykonania piosenek z 5:55 i IRM są OK. Po prostu w porządku. Z badań przeprowadzonych wśród osób, które lubią (i cenią) Charlotte wynika, że siedem na dziesięć osób niezbyt często (czytaj: praktycznie wcale) wracało do CD numer 2. Oczywiście nie biorąc pod uwagę ortodoksyjnych fanów Charlotte Gainsbourg. No ale co z tym Stage Whisper?

Znowu Beck. Może nie sam, bo są jeszcze Charlie Fink i Conor O’Brien, ale słychać rękę jednego z bożków alt.contry. I to taki jedyny pewniak, bo kompozycje na CD1 są wielce problematyczne. Niby ciekawe, różnorodne i charakterystyczne, a z drugiej strony na tyle nużące, że trzeba dokładnie dozować ilość odtworzeń. Jak chociażby „Out of Touch”, które na dłuższą metę może mocno przesłodzić.

Singlowe „Terrible Angels” ukazało Charlotte w wydaniu dużo odważniejszym niż chociażby „IRM”. Skóra, elektropopy w tle, teledysk z choreografią i agresywny jak na Gainsbourg wokal to „towar”, którego wiele osób mogło nie kupić, który nie za bardzo pasował do delikatnej wizji wokalistki, a który tak naprawdę zgrabnie został wkomponowany w otoczenie. Mimo to jednak gdzieś świdruje przekonanie, że to nie jest ta sama Charlotte. Można wyskoczyć z twierdzeniem, że „ona po prostu poszła za modnym”, a „Paradisco”, choć nieco bardziej ugładzone, od strony muzycznej zdaje się potwierdzać tezę. Charlotte nie uderzyła jednak w najprostsze rozwiązania, co pokazuje reszta kompozycji.
                                                                             
Jasne, wymienione wyżej nagrania wprowadzają „nowe” do muzycznego cv wokalistki. Jednak trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, utwory ze Stage Whisper nie bez powodu nie znalazły się na IRM. Bo tak naprawdę jakościowo odbiegają od poprzedniczki i…pozostawiają pewien swoisty niedosyt. Niby jest mocno zadymione i tajemnicze „All the Rain”, są takie pozycje, jak oparte na akustycznej gitarze i delikatnie ciepłym wokalu Charlotte „Memoir”. Ślamazarne „White Telephone” wprowadza w stan może nie pod depresyjno-melancholijny (warto sprawdzić – jeśli oczywiście znajdzie się osoba nie znająca „Vanities”, „Morning Song” czy „Beauty Mark”), ale na pewno refleksyjno-wyciszający. Kontrastuje się to z „Anną”. Zbudowany na żywej perkusji, słodkim refrenie i delikatnym śpiewie kawałek jawi się jako najlepszy na płycie. Porównując z dwoma wcześniejszymi pozycjami w dyskografii Gainsbourg, właśnie ten utwór najbardziej zbliża się do tego upragnionego poziomu.

Nieporozumieniem nazwać można duet z Finkiem. Podkładowo brzmi to jak spowolnione ostatnie „hymny” Noah and the Whale, a słuchanie Charlie’ego na wokalu daje dwie możliwości: wyłączenie utworu albo włożenie dwóch palców do ust. Jest słodko, romantycznie, nieudolnie ckliwie i…słabo. „Karny k u t a s” dla wokalisty Noah and the Whale za atak na klasę wokalistki.

Ciężko doszukać się racjonalnych powodów, dla których zdecydowano się wydać Stage Whisper. Nie jest to ani lepsze od wcześniejszych dwóch albumów, ani tym bardziej jakieś niesamowicie innowacyjnie. Również spore zastrzeżenia można kierować do Becka, bo, wiadomo, stać go na więcej (czy ktoś śmiałby wątpić?). Pozycja polecana z całą pewnością kolekcjonerom, ortodoksyjno-maniakalnym fanom Charlotte oraz tym osobom, które twórczości piosenkarki nie znały (skądś się to zdanie wziąć musiało: „Co do koncertówki to tak jak pisałem - materiał z poprzednich płyt Charlotte ( „5;55” i „IRM”), których przyznam nigdy nie słuchałem ale po przesłuchaniu „Stage Whisper” zamierzam zmienić ten stan rzeczy. I to jest pewnie ten sprytny plan wydawców tej płyty. Wśród rzeczy nowych przemycić trochę staroci, żeby zainteresować słuchacza. I w moim przypadku ten chytry plan się powiódł. Chętnie posłucham poprzednich płyt w wersjach studyjnych”).

Tym oto równie zabawnym, co tragicznym zdanie czas powrócić do..5:55 i IRM.

6/10

Piotr Strzemieczny

4 komentarze:

  1. tragiczny jezyk, masa bledow stylistycznych. bardzo mi przykro, ale czytac sie tego po prostu nie da!

    OdpowiedzUsuń
  2. a mi się recenzja podoba. dobre porównanie do utworów noah & the whale. brzmi podobnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. płyta gorsza niż irm. to prawda!

    OdpowiedzUsuń
  4. trafna recka, a płyta średnia.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.