niedziela, 26 lutego 2012

Mark Lanegan - "Blues Funeral" (2012, 4AD)

Mark Lanegan powraca z solowym materiałem po ośmiu latach przerwy.











Mam z nowym Laneganem poważny problem. Bardzo poważny. Na imię mu Bubblegum. Drugi mniej poważny ma na imię 8 lat czekania. Ten drugi mniej uwiera, bo chociaż kolaboracje z Isobel Cambell były, moim zdaniem, najmniej udanym odłamkiem dyskografii Lanegana, to nagrania z The Gutter Twins i Soulsaversami reprezentowały taki poziom, żeby jakoś przełknąć te osiem lat bez solówki.
  
Lanegan jest dla osób z mojego rocznika, które w miarę wcześnie zainteresowały się muzyką zachrypniętych panów, mniej więcej tym, kim dla wcześniej urodzonych miał okazję być Nick Cave, a dla dinozaurów Tom Waits. Uosobieniem muzycznego konserwatyzmu z klasą, co wiadomo było jeszcze z okresu grunge'owego Screaming Trees. Gdyby nie Lanegan, prawdopodobnie świat nie poznałby krzykliwego, cobainowskiego spojrzenia na „Where did you sleep last night?”. Laneganowskiego zresztą też nie, co byłoby równie smutne. I chociaż subtelnie triphopujące fragmenty kolaboracji z Soulsaversami już takie konserwatywne nie są, to dalej nie wyobrażam sobie tego jegomościa mruczącego na auto-tune (tune, czy tunie – ah, te spolszczenia).
  
Cała laneganowska aura (nie mogło być inaczej u typa z takim głosem) dalej unosi się nad Blues Funeral, ale jednak jest w tej płycie coś, co nie do końca pozwala mi jej pokochać.
 - Słuchałam tej nowej płyty Lanegana, jest całkiem miła... - powiedziała mi jedna moja serdeczna przyjaciółka. No właśnie... miła w obliczu tego, co wykręcał Lanegan pomiędzy Bubblegum a nówką to coś, chcąc nie chcąc, lekko rozczarowującego.

Zacznijmy od ewidentnych pozytywów. Następujące po sobie „Bleeding Muddy Water”, przebojowe „Grey Goes Black” i pulsujące podskórnym napięciem, emocjonalnością wykonania dorównujące pierwszorzędnym bluesowym smędom „St. Luis Elegy” to świetne tracki na dobry początek. Później z niezaprzeczalnie mocnych punktów można odnotować „Quiver Syndrome” dołączającego do czołówki tego energetycznie rock'n'rollowego obszaru twórczości Lanegana – nawet jeśli brzmi trochę wtórnie wobec takiego „Hit The City”, tak czy siak, kopie mocno. „Leviathan” czy „Deep Black Washing Train” przenoszące nas w posępne rejony Field Songs z pewnością dołączą do mojej prywatnej, dramatycznie poruszącej playlisty „piję do lustra”.
  
No i wychodzi na to, że marudzę, a wymieniłem już z połowę płyty. Co jeszcze warto odnotować? Ano odważne, jak na solowego Lanegana, odjazdy elektroniczne. Nie trip-hopowe, jak w przypadku Soulsavers, raczej bliższe latom 80'. Odjazd ten ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale pod względem aranżacyjnym nie jestem pewien, czy do końca pasuje do kompozycji na tym albumie. No, ale mamy, co mamy... Na pewno warto zawiesić ucho na transowym „Tiny Grain Of Truth” (dobre zamknięcie albumu) i bezwstydnie przebojowym (chociaż z drugiej strony zasługującym na klapsa, bo równie bezwstydnie kojarzącym się przez rytmikę i dwa pierwsze dźwięki z... „Dakotą” Stereophonicsów) „Harboview Hospital”. Z kolei „Ode to sad disco” przez jawnie new-orderowe skojarzenia wywołuje raczej abiwalentne odczucia.
  
Strasznie się miotam. Podoba mi się, nie podoba. Lanegan, jak by nie śpiewał, jest gościem przy którego głosie 3/4 wokalistów mogłoby nie wychodzić z domu (albo przynajmniej nie nagrywać), ale płyta, przynajmniej po pierwszych stu odsłuchach, dalej jest dla mnie „miła”. Kocham Cię Mark, ale - Więc tak, trzy sprawy priorytetowe: boisko.., parkingi..., drogi oraz chodniki. Boisko. Przede wszystkim na osiedlu Gigant. Sport to jest... coś, czym należy młodzież zająć..., żeby ta młodzież... miała, co robić po szkole. Odciągnąć ich... ja pierdolę, nie wiem, możemy to powtórzyć- (cyt. za. Dawid Chełmecki)

*film w linku przewinąć do 1:20

 
7,5 / 10 (w skali Lanegan)

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Mam podobnie z tym nowym Laneganem i za pierwszym odsłuchem próbowałem się dosłuchać żywej perki i jakoś nie mogłem. Najbardziej mnie te automaty uwierały, a potem jednak posłuchałem wnikliwiej i stwierdziłem, że ...no cóż są sobie, ale za to ktoś kto wymyślał te beaty zrobił to z głową. Wszystko sobie "miło" płynie, jest transowo i "desertowo". On the road po prostu. By ocenić lepiej płytę chyba jednak wypada pojawić się na warszawskim koncercie Lanegana.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.