poniedziałek, 23 stycznia 2012

The Black Keys – "El Camino" (2011, Nonesuch)‎

Jak mawiają mędrcy: im wino starsze, tym lepsze, ale to krótkie porzekadło ma swoją racje  bytu również w muzyce. A dobitnym tego przykładem jest kolejny, siódmy już album The Black Keys,  El Camino.







Ten bluesowo-rockowy duet z Akron w stanie Ohio zachwyca i zaskakuje nas z każdym, kolejnym wydawnictwem. Po kapitalnym
Brothers z 2010 roku zebrali świetne recenzje, a wielu muzycznych krytyków nazwało ich spadkobiercami twórczości Jacka White`a. Dan i Patrick pytani o te porównania odpowiadali, że to dla nich zaszczyt, aczkolwiek chcą tworzyć coś oryginalnego i nowego, aniżeli mają być kontynuatorami dzieł lidera The White Stripes. Czarne Klawisze przyzwyczaiły nas do krótkiego czasu oczekiwania na ich kolejne perełki. Jeśli ktoś myśli, że nie można wydawać albumów na równym, wysokim poziomie rok po roku – jest w wielkim błędzie. Oni potrafią, a ich zaskakująco szybkie nagrywanie krążków przeszło już do historii ( najnowszy nagrywali całe 41 dni!).  
„El Camino” otwiera singiel „Lonely Boy” – niesamowicie taneczny, skoczny i wpadający w ucho kawałek, dający jasno do zrozumienia, że chłopaki z Ohio na swoim najnowszym dziele, odstawiły na bok bluesowe brzmienia, a zastąpili je radosnymi partiami. Dalej mamy „Gold on the Ceiling” wyraźnie nawiązujące do kolegów po fachu z Kings of Leon, gdzie prym wiodą moogowe dźwięki, okraszone żeńskimi wokalami w refrenie. Ale ich zabawa nie ma końca, bo potrafią łączyć muzykę hardrockową z bluesem w stylu młodego Boba Dylana na „Little Black Submarines” oraz cofnąć się do złotych lat `80 w „Sister”. Ciężko jest przejść obok tych pociesznych utworów, pełnych klaskania, gwizdania i chwytliwych refrenów („Dead and Gone”, „Run Right Back”).
The Black Keys w wywiadach niejednokrotnie podkreślali, że najnowszy longplay to popowe igraszki, a całość ma być właśnie chwytliwa i przebojowa. Zresztą za samą produkcję zabrał się Danger Mouse, którego wpływy mocno tutaj słychać - szybkie rytmy w połączeniu z dość banalnymi, niezbyt głębokimi tekstami o ciężkim życiu mężczyzn (och!) i niewdzięcznych kobietach, które spotykamy na swojej drodze – tworzą mieszankę idealną. Z każdym kolejnym odsłuchem tego 41-minutowego albumu, podoba mi się on coraz bardziej i daje zarazić się tą mega pozytywną energią. I o to właśnie im chodziło.

Wielu zarzuci, że się sprzedali, poszli komercyjną drogą, a ich teledyski z tańczącym, uroczym i grubiutkim Murzynkiem ciągle emitowane są przez stacje muzyczne – może i mają rację, ale sprzedali się w wielkim stylu, z niezwykle dopracowanym materiałem. A to jest wielka sztuka.


9/10


Kacper Ponichtera

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.