piątek, 2 grudnia 2011

Coldplay - "Mylo Xyloto" (2011, Parlophone)

- Czy to Krzyś? Jest Krzyś? Gdzie jest Krzyś? Gdzie jest Krzyś? Widziaaaaałem Krzysia!- tak oto rozmawiały sobie fanki Chłodnej gry przed koncertem na Openerze. Nikt oprócz paru smutnych chłopców nie czekał na piosenki z płyty „Spadochrony”. Krzyś też już nie jest taki jak dawniej. Mógłbym po tym cisnąć, ale właściwie mi się nie chce...





Są jakieś plusy, że Coldplay nie jest taki jak dawniej? Ano są. Mimo że najlepsze rzeczy (dwie pierwsze płyty) mają daleko za sobą zarówno pod względem stylistycznym, jak i jakościowym, to trzeba po prostu zaakceptować, że z zespołu nieśmiałych chłopców wyrósł zespół śmiałych gości mających w swoim repertuarze „tyle bangerów, że mogą grać całą noc” (cyt. za Mały Esz Esz).
Mylo Xyloto jest płytą, która jest takim coldplayowym „więcej grzechów nie pamiętam”, czymś, czym miało być X & Y, ładną płytą pop. Brzmieniowe ekstrawagancje i stylistyczne wygibasy Viva La Vida, które sprawiły, że recenzenci opiniotwórczego w kręgach muzyki undergroundowej (patrz. „czytam polską prasę muzyczną dla beki”) okrzyknęli ją nowym Kid A (wyjątkowo debilne zestawienie)? Zapomnijcie. Chciałoby się aż sparafrazować rozmowę Kuby Wojewódzkiego z Mezem, z której nabijał się w „Nagłej Śmierci” Ten Typ Mes (od 3:20 w górę - http://www.youtube.com/watch?v=SdknM7aHZFk)

- Krzysiu, słuchałem
Viva La Vida, to jest całkiem fajna muzyka rozrywkowa. Zastanawiam się, czy nie powinieneś już dzisiaj naprawdę pomyśleć „środowisko środowiskiem, ja jestem artystą rozrywkowym”? Tak, czy nie?
- Wiesz co, ja staram się, staram się być jakoś ponad tym i robić to, co mi kieruje głowa i może ludzie, którzy mi doradzają, też, ale staram się tak jakoś selektywnie do tego podchodzić...
-To znaczy? Bo gadasz jak polityk...
- Tak...

Zaletą
Mylo Xyloto jest to, że Krzyś nie udaje – po raz pierwszy nagrał album tak bezwstydnie popowy. Jest to dla moich zblazowanych uszu słodkie jak cukierek, ale musiałbym być strasznym napinaczem, żeby odmówić paru utworom tutaj jakiegoś uroku. Jest jedna wpadka ewidentna – na imię jej „Paradise” i zaczyna się smykami jak z motywu przewodniego „Shrecka”. Reszta, jeśli zaakceptujemy, że jest to płyta, która, dajmy na to, może się jeszcze spodobać dziewczynie, z którą będziesz rozmawiał po paru głębszych w remizie strażackiej, jest naprawdę OK. Jeśli tego nie zaakceptujemy, czekają nas rzeczy pół-akustyczne, przywodzące na myśl nawet czasy pierwszej płyty, jak „Us against the world” albo „Up In The Flames”, czy bliższe już „The Rush Of Blood to The Head”, naprawdę świetne „Major Minus”. Reszta to już inny Coldplay, co nie znaczy, że nieinteresujący... Elektroidalne podbarwienia brzmiące jakby zakoszone od Vangelisa w „Charlie Brown”, wyciągnięte do promocji „Every Teardop is a waterfall” jest wszystkim, czym dobry singiel być powinien, „Don't let it break your heart” ma w sobie też sporo ładnego patosu. Do tej całej „ładności” jednak trzeba się trochę poprzyzwyczajać, bo Coldplay jeszcze nigdy nie był aż taki ładny, być może nawet zbyt ładny
.
Sam nie wiem, jak do tej płyty podejść, bo nie jest jakoś specjalnie wzruszająca, ale na podchodząc w miarę hmm... „profesjonalnie” jest tam dalej tyle zacnych melodii, że można by nimi obdzielić kilka ładnych płyt. Zawsze gdy piszę recenzję, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jestem sprawiedliwym gościem, słucham płyty jeszcze raz. I jestem w kropce, bo kiedy coś tam skrobię i na muzyce się nie skupiam, to jest to płyta jeszcze lepsza. Kurde...

6.5/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.