wtorek, 8 listopada 2011

Low – Cut – L.T.B.D. (2011, Blue Sparkle/Borówka Music)

Debiutancki krążek zespołu Low–Cut to kolejny z tegorocznych albumów, który wypadałoby i warto znać. Bo chłopaki pokazują, że nie trzeba być z Londynu ani Manchesteru, żeby tworzyć dobrą muzykę.








Słuchając premierowego materiału bez problemu można domyślić się, że Low – Cut to tylko pozorni debiutanci. Zespół z Ostrzeszowa, a dokładniej czterech z pięciu muzyków, zaistniało już wcześniej w polskiej alternatywie jako Let The Boy Decide. Z projektem tym gościli na Openerze i OFF Festivalu. Mimo bardzo pochlebnych recenzji zdecydowali się na zmiany. Do grupy dołączył nowy wokalista – Rafał Sztucki. Za ich projektem, albumem L.T.B.D., który wyraźnie nawiązuje do muzycznej przeszłości (dla mniej domyślnych: to skrót poprzedniej nazwy zespołu), stoją osoby, przy których wsparciu ogromnym wstydem byłoby nagrać słabą płytę. Nad warstwą muzyczną czuwali bowiem Przemysław Wejmann z Acid Drinkers i Grzegorz Sawa – Borysławski z Neonów.

Płyta L.T.B.D. zaczyna się nieco leniwym „Slow Heart Beating”. Jak się później okazuje,                     w kontekście całej płyty, ma to kapitalne znaczenie. Utwór zdecydowanie bardziej pasuje do zadymionego pubu niż festiwalowej sceny. W drugim kawałku chłopaki rozkręcają się i robią użytek z gitar przy akompaniamencie pianina rhodes, co brzmi naprawdę dobrze. Oszczędność               w wokal okazuje się tu atutem (bo jak wiele polskich kapel odsyłamy w zapomnienie właśnie przez zawodzącego wokalistę?). Kolejny utwór, „Photograph”, potwierdza tę regułę. Styl śpiewu nieco przeszkadza w odbiorze muzyki, a chóralne zaśpiewy przywodzą na myśl (o zgrozo!) Comę...                (a tak było fajnie...). „Rider”, którego akustyczny wstęp słyszymy przy odgłosach ogniska, pokazuje wokalistę z o wiele lepszej strony. Tylko o czasach piosenki harcerskiej nie pamięta już chyba nikt, więc ognisko wydaje się zbędnym natręctwem. „Jealous Gobbler” uderza w bardziej jazzowe klimaty za sprawą saksofonu i towarzyszącego po raz kolejny pianina rhodes. To chyba najlepszy kawałek z całej płyty. Może trochę denerwują nie do końca wyczyszczone szmery, no ale brud podobno teraz jest w modzie (chwała mu za to! I chwała, że tylko w muzyce!). Następne na liście „Native” to utwór prosty, poprawny, lecz bez polotu. W podobnej konwencji, na to samo kopyto, pozostaje też „Dreamland”. To, że proste, nie oznacza nudne i złe. Bo szczególnie w drugim kawałku z wymienionych dzieje się dużo. „Simple Thing” to, zgodnie z tytułem, ot – taka prosta rzecz. Łatwo się słucha, łatwo też pewnie gra, ale recytowane teksty... – tylko przyklasnąć! Z każdym kolejnym utworem utwierdzałem się w przekonaniu, że takiego zespołu w Polskiej muzyce chyba nie ma. Rozwiązania aranżacyjne, jak te w „Disco” (nie dajcie się zwieść tytułowi, o nie!) są bardzo oryginalne i ciekawe. Przysłowiową wisienką na torcie jest ostatni utwór płyty, w którym ponownie błyszczy saksofon, którego, nie wiedzieć czemu, tak zażarcie unika się w niezależnym graniu. Wokal obrasta tu w legendarne wręcz, trochę Pink-Floydowe brzmienie. I tak dziesięć utworów, nie wiedzieć kiedy i jak, upływa w parę chwil.

Przyznam szczerze – po Low – Cut nie spodziewałem się cudów. Myślałem, że będą kolejną kalką polskich offowych zespołów, które ostatnio mnożą się jak grzyby po deszczu. Kapela z Ostrzeszowa idealnie wstrzela się jednak w niszę, którą sama sobie wymościła wcześniejszymi dokonaniami Let The Boy Decide. Myślę, że po naprawieniu niedociągnięć, będziemy mogli pochwalić się nimi w szerokim świecie. Póki co jednak, na ostudzenie entuzjazmu, 7/10.


7/10

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.