czwartek, 27 października 2011

Björk - "Biophilia" (2011, Nonesuch)

Björk po raz kolejny udowadnia, że braku kreatywności zarzucić jej absolutnie nie można. Wymyka się z wszelkich ram, w które ktokolwiek chciałby ją zamknąć.









Płyta Biophilia to prawdziwa gratka dla fanów innowacji wszelakich. Po pierwsze, nagrana na iPadzie (niestety tu panią Guðmundsdóttir uprzedzili Gorillaz z The Fall). Po drugie, sama aplikacja na tablety to istne monstrum multimedialne: minigierki, filmy, interaktywne menu. Słowem: Islandka stara się wprowadzić do muzyki nową, misternie przemyślaną technologię z innej planety. Cała ta otoczka nieco odwodzi jednak od tego, co powinno nas interesować najbardziej – samej treści.

Płyta rozpoczyna się delikatnie, wręcz subtelnie. „Moon” w balladowym, spokojnym rytmie, przy akompaniamencie harfy, daje pole do popisu dla możliwości wokalnych artystki. Ładunek energii powoli wzrasta w drugim na liście „Thunderbolt”. Charakterystyczny, chropowaty akcent Björk  tworzy bardzo offową otoczkę. Nie ma tu miejsca na zbędne ozdobniki. Jest surowo, ale niesamowicie atrakcyjnie pod względem muzycznym. No i mamy tu do czynienia z instrumentem, o którym można dowiedzieć się więcej studiując fizykę niż muzykologię. Jest nim cewka Tesli, generująca dźwięk wykorzystując napięcie do kilku milionów woltów (tak mówi wikipedia, a ona, jak wiadomo, nie kłamie.). Energetycznie Björk rozświetliłaby więc niejedno osiedle. Za to kolejne na płycie „Crystalline” już tak promienne nie jest. Początkowo podobający się utwór całkowicie miażdży drum'n'bassowa wstawka (skąd ona się tu wzięła? Do dziś nie wiem...). Gdybym miał wybrać singiel promujący płytę  na pewno zostałby nim „Cosmogony”. Islandka uwodzi  wokalem, który cyklicznie wyłania się z otchłani i zanika. Bliższe spotkanie z prawdziwym mrokiem rodem z północy artystka serwuje nam w „Dark Matter”. Nie przeczę – aż ciarki przechodzą po plecach. O tym, że każdy album Björk to ogromne przedsięwzięcie, w które angażowane są całe chóry i orkiestry dobitnie świadczy kolejna ścieżka albumu. „Hollow”, mimo pojawiających się w końcówce elektronicznych przesterów, słucha się naprawdę przyjemnie. Podobnie rzecz ma się w „Virus”, które imponuje lekkością i swoistą figlarnością dźwięku. Nie można tego powiedzieć o „Sacrifice”. Tu pojawia się nie lada problem. W pocie czoła próbowałem docenić inwencję Björk , jednak zwyczajnie skapitulowałem. „Mutual Core” to wynalazek, jakiego muzyka chyba nie widziała. Utwór, po początkowej irytacji, z czasem, o dziwo, zaczyna się podobać. Breakbeatowy rytm jakimś cudem wpada w ucho. Szkoda, że po nim, przygotowani na ostateczną rozwałkę, mamy już tylko nieco senne „Solstice”. Poprawne muzycznie, lecz pasujące tu jak świni siodło. Więc mały niesmak pozostaje.

Gdyby oceniać Biophilię pod względem oryginalności, w dziesięciostopniowej skali należałoby przyznać co najmniej piętnaście. Björk  chciała zszokować i udało się jej to. W ascetyczny sposób wydestylowała dźwięki, by ograniczyć kompozycję do minimum. Album nie pozostawia żadnych złudzeń. Mimo że po pierwszym przesłuchaniu nie oceniłbym jej powyżej 5, każde kolejne podnosiło ocenę o jeden, aż zatrzymało się w okolicach 8. Brawo, pani Björk!


8/10

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.