czwartek, 22 września 2011

Apparat - Devil's Walk (2011, Mute) ‎


Devil's Walk – czyli dokąd prowadzi ta ścieżka nie wie nikt, ale taki ładny widok !










Gdybym miała dziesięć lat mniej, bez cienia żenady powiesiłabym nad łóżkiem plakat Saschy Ringa.
Apparat stanowi bardzo wdzięczny obiekt westchnień, rozpoczynając od swojej kręcono-włosej powierzchowności, na imponującej kreatywności kończąc (kolejność odwrotna również dopuszczalna).

Wpisany w pejzaż sceny elektronicznej od lat, między innymi poprzez inicjatywę labelu Shitkatapult (to jest dopiero uniwersalna nazwa!), Sascha skradł nam serce wielokrotnie bez względu na to, czy udzielał się w tandemie z Ellen Allien (znakomita Orchestra of Bubbles ) czy w solo (Walls!). Jego najbardziej emocjonalnym do tej pory obliczem był Moderat, kolaboracja z muzykami z Modeselektora, który zasłynął świetnym albumem w 2009 roku oraz supportowaniem Radiohead.
Devil's Walk przesuwa granicę emocjonalności jeszcze dalej - nagrywany w Meksyku i masteringowany w Europie, jest liryczną podróżą, nie pozbawioną jednak pewnej dozy orzeźwiającego, chciałoby się rzec – wręcz islandzkiego, smutku.

Otwierający album „Sweet Unrest” doskonale wprowadza nas w klimat całego LP. Jest ambientowo, delikatnie, instrumentalnie. Wrażliwość, znana chociażby z „Rusty Nails” przyjmuje tutaj formę kobiecych subtelnych wokali, które z łatwością odnalazłyby się w napisach końcowych ekranizacji „Małej Syrenki” dla dorosłych.
„Blac Water” to pierwszy singiel z Devil's Walk. Progresywny i nieco apokaliptyczny początek płynnie rozwija się w kierunku kulminacji - poruszającej, a nawet łzawej. Na pewno jest w tym duża zasługa wokalu Saschy który, pełen emocji, prowadzi nas nie tyle przez jeden kawałek, co w zasadzie całość albumu.

Dużo jest na Devil's Walk opowieści i narracji. Być może, przez specyfikę samego LP, łatwiej odnaleźć tutaj wątek przewodni, niż na poprzednich produkcjach Saschy.
Emocje wydają się być pryzmatem, przez który na Devil's Walk patrzy się najbardziej naturalnie. Nastrój kompozycji, wokal, a także warstwa tekstowa, o ile ocierają się czasem o wręcz filmowe wzruszenie (jak w wypadku zamykającego album „Your House is my World”), są przede wszystkim refleksją, której autorem jest tak samo ukształtowany człowiek, jak i artysta.

Paradoksalnie, najmocniejsze wrażenie robi „Goodbye”, gdzie za mikrofonem stoi Anja Plaschg aka Soap&Skin. Rytmiczny, otwierający kompozycję odgłos, kojarzy się z biciem serca, a może zegara, rozchodzącym się w zimnym i złowrogim otoczeniu. Szept przekształca się w niski, chłodny wokal. Anja obojętnie śpiewa o tym, że była tylko złym snem, podczas gdy jej łzy bezpardonowo wsiąkają w poduszkę. Trudno słuchać tego bez wzruszenia, trudno nie myśleć o ludziach, którzy zostawili nas, albo których to my zdecydowaliśmy się opuścić. Brak tutaj miejsca na kompromisy, dlatego pożegnanie dziwnie się urywa, za szybko znika, nastrój nie ma okazji się wyciszyć. Może taka jest jednak specyfika tych momentów, które rozchodzą się po ciele wyłącznie w milczeniu i zawsze czujemy niedosyt.
„The Soft Voices Die” to punkt płyty, gdzie analogie sigur-rosowe stają się najsilniejsze. Być może jest to kwestia obecności nastrojowego pianina a także ksylofonu. Sekcja smyczkowa wraz z wokalem nadaje utworowi tempo, finalnie zanikając na tle basowych brzmień. W „Song of Los” czy „Ash Black Veil” przez elektroniczny charakter przebija ich prawdziwie balladowy potencjał, gdzie wokalnie wspiera Apparata Joshua Eustis z Telefon Tel Aviv.

Gig Apparat Live Band podczas tegorocznej Nowej Muzyki w Katowicach zdecydowanie wywoływał „The Smiths effect”. Do podstawowych symptomów należą gęsią skórka oraz wewnętrzne rozedrganie, które nie znika długo po zakończeniu koncertu.

Nie wiem, czy ten spacer był diabelski czy nie bardzo – dobrze jednak na ścieżce przed sobą zobaczyć ślady Apparata i przekonać się, że tak bardzo pasują do naszych.

8/10
Dominika Chmiel

1 komentarz:

  1. Piękna płyta,słucham jej od kilku dni bez przerwy.Peace!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.