Z TCIOF spotkaliśmy się pierwszego dnia OFF Festivalu. Wymóg był jeden: "Po Meshuggah!". Jak poprosili, tak zrobiliśmy. Zamknęliśmy się w wyciszonym boxie nieopodal Sceny mBanku, gdzie akurat trwał koncert Czesława Mozila. Z Krzyśkami porozmawialiśmy o OFF Festivalu, jego konkurencie z Barcelony, rozszerzeniu składu i...nowej płycie! Wyszło z tego osiem stron, więc wywiad podzieliliśmy na dwie części. Zapraszamy do lektury.
Jak się podobał koncert Meshuggah?
Krzysztof Nowicki: Zajebisty
Krzysztof Halicz: Super koncert. Jak dla mnie to była pierwsza czwórka koncertów w życiu. Naprawdę bardzo mi się podobał. Nie spodziewałem się, a tu znów obudziła się we mnie dusza metalowa.
Krzysztof Nowicki: Ja jestem trochę ignorantem jeśli chodzi o klimaty w offowym line-upie, ale widziałem, że pójdę na pewno na jeden koncert i był to właśnie występ Meshuggah. I nie zawiodłem się.
A inne koncerty na których byliście? Oczywiście poza The Car Is On Fire.
Krzysztof Nowicki: Widziałem koncert polskiego zespołu Blindead, który grał przed nami, znowu metalowy. Bardzo fajny. To był krótki, zwarty i bardzo ciekawy występ. Kątem ucha słyszałem Dezerter i tak naprawdę więcej nie widziałem.
Krzysztof Halicz: Ja widziałem Junior Boys. Widziałem ich już kiedyś w Warszawie. Powiem szczerze, że bardzo lubię ten duet, ale chyba wolę płyty. Wtedy w Warszawie wypadli, w moim przekonaniu, kiepsko. Teraz było lepiej, natomiast to jeszcze nie jest to. Jakoś tak niemrawo i brakowało tego ciepła i energii, która bije z muzyki na płytach.
Krzysiek, też jesteś fanem ich płytowej wersji?
Krzysztof Nowicki: Nie wiem, czy jestem w ogóle fanem Junior Boys, bo nie mogę powiedzieć, żebym znał całą ich twórczość. Piosenki które znam, a które dziś słyszałem podobały mi się. O, poprawne wykonanie, że tak powiem.
A inny, poza Junior Boys, koncert?
Krzysztof Halicz: Dzisiaj nie. Było dużo obowiązków zespołowych, nazwijmy to - medialnych oraz towarzyskich i jutro nadrobimy koncertowo.
Ale byliście też na The Car is on Fire. Jak wam się podobało?
Krzysztof Nowicki: Jak zagrali? Z dozą nieufności, ale jakiejś takiej dobrej. Wydaje mi się, że odbiór był taki, że było pewne zainteresowanie, bo jakby nie patrzeć, to połowę setu stanowiły nowe piosenki. Siłą rzeczy jak się coś słyszy pierwszy raz, to się to analizuje w głowie. Z pozycji człowieka stojącego na scenie, to byłem lekko zestresowany kwestią, że pokazujemy dużo nowych piosenek, a z drugiej, że było bardzo gorąco na scenie…
Krzysztof Halicz: To prawda, było gorąco i słońce świeciło w oczy. Ale ja bardzo lubię przyjeżdżać tutaj, bo dla TCIOF to był trzeci raz na OFF Festivalu. Rzeczywiście pora stwarzała poczucie, że nie będzie dużej frekwencji, a jednak frekwencja była. Dobry odbiór, ludzie stali blisko sceny, a i my ustawiliśmy się blisko jej krawędzi, aby być bliżej publiczności. Ludziom się podobało, to najważniejsze.
Jest taki zarzut do waszych występów festiwalowych, że jednak lepiej wychodzą wam koncerty w klubach, czego dobrym przykładem był Open’er w 2007, gdzie graliście na mainie i było naprawdę mało osób pod sceną.
Krzysztof Halicz: W 2007 Krzyśka nie było jeszcze w zespole, więc może ja zabiorę głos. Tamten rok był taki specyficzny dla nas. Ten występ na openerze był taki… Nie wiem, czy warto to tłumaczyć… Była wtedy pierwsza zmiana w składzie, byliśmy bardzo skonfliktowani między sobą i ten koncert tak właśnie wyszedł. Ale nie ma co do tego wracać. Jeśli chodzi o inne występy, to dwa lata temu – już z Krzyśkiem i Piotrkiem – mieliśmy naprawdę dobry występ i to się teraz liczy. A to co było kiedyś, to już zupełnie czas przeszły. Powiem szczerze, że tak dobrej atmosfery w zespole jaka jest teraz, dawno nie było.
Wolicie grać na festiwalach czy w klubach?
Krzysztof Halicz: Nie ma różnicy. Lubimy każdą specyfikę, tj. małe kluby, gdzie nie ma praktycznie sceny, nie ma podestu też są fajne. Duże sceny również. OFF jest specyficznym festiwalem, lubimy tu przyjeżdżać. Jak wspomniałem jesteśmy tu trzeci raz, a drugi w tym składzie. Ten z 2009 wspominamy naprawdę dobrze, chociaż mieliśmy kilka problemów technicznych.
Krzysztof Nowicki: To prawda, OFF Festiwal i Open’er sprzed dwóch lat to takie moje top koncerty w zespole.
Krzysztof Halicz: W Gdyni też mieliśmy chyba taki rekord frekwencyjny, jeśli chodzi o samodzielny koncert. Zapewniliśmy wtedy cały namiot i dało nam to ogromną wiarę.
Krzysztof Nowicki: Do tej pory to wspominamy!
Wspomniałeś, że obecnie jest w zespole kapitalna atmosfera. Rozszerzyliście skład – dlaczego?
Krzysztof Halicz: Dlatego że w momencie gdy rozstaliśmy się z Borysem zostaliśmy we trójkę. Przez pewien czas graliśmy z Michałem Pruszkowskim, z którym w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Trzecią płytę nagraliśmy we trójkę i zdaliśmy sobie sprawę, że trio nie wystarczy, żeby przekazać to, co zawarliśmy na wcześniejszych albumach. Najpierw więc Piotrek i Krzysiek występowali z nami jako tak brzydko zwani „sidemani”, z którymi zagraliśmy trasę promującą Ombarrops. Po tym fakcie zaproponowaliśmy chłopakom dojście do zespołu i stworzenie kwintetu, bo super nam się grało od samego początku. Bez sensu były takie podziały, jak „trzech członków plus dwóch na koncertach”. Zresztą już wtedy stanowiliśmy zespół. Taki niezapisany, ale jednak zespół. Graliśmy koncerty, robiliśmy wspólne próby.
Krzysztof Nowicki: Kwestia jest taka, że pierwotnie z Piotrkiem się nie zgodziliśmy na propozycje zespołu. Potem chłopaki nas kusiły wszelkimi możliwymi sposobami – wizją wielkich pieniędzy, łatwym dostępem do używek, pięknych kobiet… Żyjemy w złotym gnieździe, zespół o nas zadbał (śmiech). Jest super. Zwłaszcza gdy dostajemy czek i tam widzimy sześć zer. Niewątpliwie jesteśmy rozpieszczani.
A jak się czujecie jako pełnoprawni członkowie?
Krzysztof Nowicki: Nie widzę zbytnio różnicy. Zawsze miałem takie podejście, że gramy razem, ale w pewnym momencie usiedliśmy wspólnie i rozmawialiśmy o przyszłości, o tym, co robić dalej, jaki jest sposób na zespół. W rozmowach z Jackiem wyraziłem się jasno, że dla mnie sprawą priorytetową nie jest granie w zespole, ale możliwość pracy nad pomysłami na muzykę. Jestem trochę chory na pomysły i chciałem mieć wokół siebie takie środowisko, które podłapie moje myśli i dmuchnie w te pomysły swoją iskrę, swoje odniesienie. Świetnie, że tak się wydarzyło i faktycznie tak jest.
Krzysztof Halicz: Właśnie teraz jest fajnie, bo teraz mamy czas na kreatywne myślenie i czuć potencjał w naszej piątce. Tutaj, w tym układzie, nie ma podziału na starych i nowych członków, tylko każdy ze sobą pracuje nad nową płytą. To jest bardzo nakręcające, tak mi się wydaje.
Krzysiek, wspomniałeś, że jesteś „chory na pomysły”, a „Lazy Boy” czyim był pomysłem? Bo niewątpliwie singiel ten różni się od waszej wcześniejszej twórczości. Nawet jeśli chcielibyście powiedzieć, że to jest ewolucja waszych wcześniejszych rozwiązań, to jednak nie, różni się diametralnie.
Krzysztof Halicz: To może ja zacznę. Od zawsze mieliśmy taką zasadę, że „muzyka i słowa – The Car is on Fire”, co nie wskazuje autora piosenki. Zawsze jest tak, że utwory są wynikiem wspólnej pracy. Krzysiek wniósł do zespołu bardzo wiele całokształtem, to wiadomo, ale tym numerem to już zupełnie. „Lazy Boy”, wydaje mi się, może naznaczyć kierunek nowej płycie. Ale oczywiście może się też tak zdarzyć, że w ogóle się nie znajdzie na albumie. Z nami nigdy nic nie wiadomo.
Krzysztof Nowicki: Jest tak jak powiedział Krzysiek. Pomysł wykiełkował, miałem go gdzieś na komórce. Będąc przez półtora roku w takiej dziwnej trasie, w której dłuższe przerwy koncertowe przeplatały się z intensywnymi seriami mieliśmy trochę czasu na myślenie. Każdy dzielił się swoimi przemyśleniami i Krzysiek pewnie pamięta różne pomysły, które nawzajem sobie pokazywaliśmy. Zdarza się impuls, że zbierają się dwie-trzy osoby i pracujemy.
Krzysztof Halicz: Taki był układ od początku. Wstępnie dzielimy się na grupy i tworzymy. Taka forma jest najlepsza, a finalnie pracujemy już w piątkę.
Słyszeliście opinie na temat waszego nowego singla, że brzmicie jak…
Krzysztof Nowicki: Phoenix! (śmiech). Dla mnie to jest naprawdę ciekawa sytuacja, bo ja zespołu Phoenix nie znam w ogóle! Zero. Piosenkę „Lazy Boy” w głowie wyobrażałem sobie w zupełnie inny sposób. Potem ewoluowała, gdy z chłopakami usiedliśmy nad pomysłem. Wiadomo, ktoś zasadzi ziarno, a potem – po wspólnej pracy – wyrasta coś zupełnie innego. Kurcze, ja siedzę w zupełnie innej muzyce. Słucham Prince’a i Sly and the Family Stone.
Krzysztof Halicz: Ci artyści byli głównymi inspiracjami tego numeru i śmieszne jest, ze zespół Phoenix wraca. Ja oczywiście znam Phoenix, ale nie czuję podobieństw, ale mimo wszystko pamiętam jak kończyliśmy prace nad Lake and Flames i pojechaliśmy taką małą, bardzo ciekawą trasę po Niemczech, tuż przed wydaniem naszej drugiej płyty. Tam graliśmy „Can’t Cook” po raz pierwszy i właśnie każdy po koncercie podchodził i mówił: „Hey! It sounds like Phoenix. It’s awesome!”, a my po prostu byliśmy tak wkurzeni na to, bo naprawdę nie braliśmy Francuzów pod uwagę. Taka sama sytuacja jest z „Lazy Boy”, że właśnie Phoenix jest dla nas bardzo dyskredytujący, chociaż to nie jest zła kapela i znam tam nawet dwie płyty, które są spoko. Ale nie jesteśmy na etapie inspirowania się Phoenix.
Czyli „nie” dla Phoenix.
Krzysztof Halicz: Nawet nie o to chodzi. „Nie dla inspirowania się Phoenix” powiedziałbym bardziej. Od początku trwania zespołu próbujemy przekazać coś ludziom, którzy z nami rozmawiają – dziennikarzom, fanom, że tak naprawdę – może to zabrzmi trochę bezczelnie – to my wyznaczamy kierunki, w sensie, że to my jesteśmy punktem odniesienia dla nas samych. Idea TCIOF była taka, że nie chcemy nawiązywać do żadnego zespołu i nurtu, tylko cieszymy się tym co w danym momencie wymyślimy. Muzyka towarzyszy nam od początku istnienia, ja pochodzę z muzycznej rodziny. Nie wiem czy wiesz, i czy wiedzą inni, ale ojciec Krzysztofa był basistą Perfektu. Ja słucham muzyki chyba od czwartego roku życia. Tak samo Jacek i Kuba. Wobec tego to jest dla nas baza, natomiast nigdy nie było ideą zespołu, aby nawiązywać do modnych nurtów. Dlatego to „It sounds like Phoenix” jest dla nas takie, że ręce opadają albo zdanie typu „polska odpowiedź na nową rockową rewolucję” – no „j a p i e r d o l ę”, nie chce mi się więcej tego słuchać czy czytać. Bo to jest też tak, że cały czas się porównujemy. I tu nie chodzi mi tylko o muzykę, ale przede wszystkim o kulturę i społeczeństwo. Myślę, że Jacek miałby tutaj więcej do powiedzenia, a ja trochę nieudolnie to zrobię, ale spróbuję to wytłumaczyć. Chodzi o to, że cały czas jest „polska odpowiedź na…” albo ‘polski Lenny Kravitz”, albo „polskie Depeche Mode” czy „polskie Crystal Castles”. To jest taka degradacja nie przez przymiotnik polski, ale poprzez wytwór kultury. Przecież można być czymś odrębnym, naprawdę! Trzeba tylko troszkę inaczej spojrzeć. Wydaje mi się, że główna idea zespołu właśnie na tym polega, aby to zwalczyć. Uf, strasznie długi wywód.
Krzysztof Halicz: Nawet nie o to chodzi. „Nie dla inspirowania się Phoenix” powiedziałbym bardziej. Od początku trwania zespołu próbujemy przekazać coś ludziom, którzy z nami rozmawiają – dziennikarzom, fanom, że tak naprawdę – może to zabrzmi trochę bezczelnie – to my wyznaczamy kierunki, w sensie, że to my jesteśmy punktem odniesienia dla nas samych. Idea TCIOF była taka, że nie chcemy nawiązywać do żadnego zespołu i nurtu, tylko cieszymy się tym co w danym momencie wymyślimy. Muzyka towarzyszy nam od początku istnienia, ja pochodzę z muzycznej rodziny. Nie wiem czy wiesz, i czy wiedzą inni, ale ojciec Krzysztofa był basistą Perfektu. Ja słucham muzyki chyba od czwartego roku życia. Tak samo Jacek i Kuba. Wobec tego to jest dla nas baza, natomiast nigdy nie było ideą zespołu, aby nawiązywać do modnych nurtów. Dlatego to „It sounds like Phoenix” jest dla nas takie, że ręce opadają albo zdanie typu „polska odpowiedź na nową rockową rewolucję” – no „j a p i e r d o l ę”, nie chce mi się więcej tego słuchać czy czytać. Bo to jest też tak, że cały czas się porównujemy. I tu nie chodzi mi tylko o muzykę, ale przede wszystkim o kulturę i społeczeństwo. Myślę, że Jacek miałby tutaj więcej do powiedzenia, a ja trochę nieudolnie to zrobię, ale spróbuję to wytłumaczyć. Chodzi o to, że cały czas jest „polska odpowiedź na…” albo ‘polski Lenny Kravitz”, albo „polskie Depeche Mode” czy „polskie Crystal Castles”. To jest taka degradacja nie przez przymiotnik polski, ale poprzez wytwór kultury. Przecież można być czymś odrębnym, naprawdę! Trzeba tylko troszkę inaczej spojrzeć. Wydaje mi się, że główna idea zespołu właśnie na tym polega, aby to zwalczyć. Uf, strasznie długi wywód.
Krzysztof Nowicki: Krzysiek ma rację. Zupełnie nieważne jest to, jakim językiem się posługujesz. Wkładasz płytę do odtwarzacza i słuchasz. Jeśli inspirujesz się muzyką francuską, to niech Ci ktoś powie, że inspirujesz się soundtrackami do filmów z Louisem de Funes, ale głupio jest mówić, że jesteś „polską odpowiedzią na…francuską muzykę do filmów”.
Krzysztof Halicz: Najgorsze jest to, że ten przymiotnik „polski” jest pejoratywny, jest takim usprawiedliwieniem, że jak na Polskę, to on jest dobry. Albo muzyka jest dobra, albo zła. Proste. Chcemy to przewalczyć.
To całe łatkowanie i porównywanie was do innych zespołów istnieje od samego początku. Nie wiem czy kojarzycie artykuł w starym magazynie Zine z 2004 roku, gdzie był sporawy artykuł o was, jak powstaliście. Były wymienione wasze inspiracje, że będziecie odpowiedzią na Gang Of Four, Dismemberment Plan, Les Savy Fav…
Krzysztof Halicz: Wiesz, my słuchamy takich rzeczy, ale kapele grające w Anglii też słuchają takiej muzyki. Ci z Francji i w Stanach również.
Krzysztof Nowicki: Przed chwilą grali Meshuggah, a my tam byliśmy, więc też będziemy „polską odpowiedzią na Meshuggah” (śmiech).
Rozmawiał Piotr Strzemieczny
przeczytaj drugą część wywiadu
Czy ten wywiad był w jakikolwiek sposób "opracowywany", czy skończyło się na przepisaniu tego co powiedzieli?
OdpowiedzUsuńskończyło się nawet na tym, że nie przepisaliśmy tego co powiedzieli. zadowolony? :>
OdpowiedzUsuńpytanie było całkowicie poważne. szkoda, że niepoważna jest odpowiedź i tak traktujecie swojego czytelnika
OdpowiedzUsuńależ to była jak najbardziej poważna odpowiedź. Tego wywiadu nie było. Tzn był, bo Piotr zadawał pytania, ale w role Krzyśków wcielili się Mateusz i Kuba.
OdpowiedzUsuńtak, wywiad był "opracowany" i na dodatek jeszcze autoryzowany na prośbę zespołu.
"opracowywany" jest jak najbardziej prawidłową formą. Polecam najpierw upewnić się a dopiero potem "poprawiać" kogoś (inaczej, sugerować że pisze się inaczej)
OdpowiedzUsuńInna sprawa. Inaczej odpowiadajcie na pytania czytelników. Odpowiedzi są delikatnie mówiąc mało grzeczne. Nie tak komunikacja powinna przebiegać, nawet jeśli pytanie się nie podoba
Bosh...zacytowałem.
OdpowiedzUsuńnatomiast jeśli Tobie się coś nei podoba, to jest na stronie adres mail, pod który można składać zażalenia i propozycje zmian. Polecam wpierw ruszyć głową i wyczaić sens. Nie będziemy głaskać po szyjce, jeśli ktoś wyskakuje z pretensjami, stąd słowo "hate" w opisie. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale to nas odróżnia od innych, że nie jest miło i przytulnie, gdy sytuacja tego nie wymaga.
"Lazy Boy" to singiel na naprawde wysokim, światowym poziomie. Brawo Carsi. Nie zniżać tych lotów. Trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuń~Fanka~
Polecam najpierw zmienić podejście bo można być ironicznym a przy tym wciąż uprzejmym i ironicznym a przy tym chamskim. Niestety to drugie przeważa. I nie, to nie był cytat.
OdpowiedzUsuńOK., weźmiemy pod uwagę. tak, to był cytat. nie moja wina, że sobie zapodałe(a)ś dłuższą, mniej używaną wersję słowa, które - TAK - znam, więc nie mam po co się upewniać (wyobraź sobie, że znamy wiele różnych słów, więc użyte przez ciebie wcale nie było dla mnie ewenementem). "to drugie" (tak, znowu cytuję) przeważa w przypadkach, gdy jest "okazja".
OdpowiedzUsuńtragicznie się czyta ten wywiad. Piotrze 'dziennikarzu' - może skup się na pisaniu recenzji..
OdpowiedzUsuńCzytelniku "anonimie" - wiesz co myślę o twojej opinii?
OdpowiedzUsuńPiotr
właśnie całkiem nieźle się go czyta, mimo, że zawiera sporo treści.
OdpowiedzUsuń